Loading

Pacyfik

Z cyklu: widoki bajeczne - Zabawa delfinów przed dziobem statkuRóżne są wyobrażenia o naszej (marynarzy) pracy. Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy jak wygląda nasze życie. Sam już spotkałem się z pytaniami typu: skąd mamy na statku prąd, czy statek płynie w nocy... itp. Gdy zaś jeszcze do tego opowiada się o maszynie, to już kilka razy widziałem niedowierzanie w oczach adwersarzy.

 

TYTUŁEM WSTĘPU

Niektórzy także myślą ze marynarska dola to wino kobiety i śpiew. Ba! Też tak kiedyś myślałem. A tu figa!

Niektórzy myślą (jak moja własna żona i własny syn), że przez cztery miesiące my (czyli senior oficerowie) kompletnie nic nie robimy. Mojemu Młodemu tak się ta świadomość podoba, że nawet przebąkiwał, że może też jak ja, zostanie mechanikiem okrętowym, bo według niego to fajne życie... Dużo wolnego, a na kontrakcie to kabina, komputer i robi się co się chce.

Szybko go wyprostowałem, że aby dojść do takiego stanowiska to wpierw trzeba pozasuwać na niższych szczeblach. Od razu zmienił zdanie...

I może dobrze, bo praca ta nie należy do łatwych, czasami nie należy do przyjemnych gdyż trudno uznać za przyjemne płynięcie kilka dni w sztormie kiedy przez 24 godziny na dobę, trzeba walczyć ze swym ciałem by zachować równowagę. Wykańcza to tak fizycznie jak i psychicznie, ale pracować trzeba. Z powodu sztormu, choćby największego, nikt nie jest zwolniony z codziennej pracy.

Ale jak to w życiu. Zawsze coś się kończy, a coś zaczyna; tak i na statku każdy sztorm mija i pojawia się słońce i złe chwile zastąpione są przez chwile dużo bardziej miłe.

Wielki błękit i delfiny przy dziobowej gruszce statku [źródło: youtube.com]

   Bo pływanie to nie tylko praca, sztormy, brak domu i tęsknota za nim. To także ta fajniejsza część tego zawodu. Ta milsza, ta przyjemniejsza, ta która eliminuje wszystkie minusy bycia marynarzem. W ramach tej pracy dostajemy bonus, bo mamy okazję bez żadnych dodatkowych opłat i promocji zobaczyć kawałek świata.

  W młodości zaczytywałem się książkami opowiadającymi o świecie i tak się złożyło, że dzięki ich kartom najbardziej podobał mi się rejon Oceanu Spokojnego. Chciałem zawsze zobaczyć tajemnicze rajskie wyspy Południowego Pacyfiku, poczuć zapach Hawajów, zobaczyć tancerki Hula-Gula czy popływać w krystalicznie czystej, ciepłej wodzie. 

Island of Kauai, Hawaii, Lex Fletcher [źródło: youtube.com]

Z książkami jest jednak pewien problem. Zawsze wydawało mi się że czegoś w nich brakuje, że pełne są niedopowiedzeń. Później zrozumiałem że te niedopowiedzenia to pole do rozwinięcia wyobraźni, a ja na takim gruncie jakim żyłem, w takim miejscu, które jest dla mnie kuźnią marzeń, aż wręcz cierpiałem na przerost książkowej wyobraźni. Dlatego gdy fizycznie patrzyłem na zielone bystrzyckie góry po drugiej stronie rzeki w myślach włóczyłem się po Suva na Fidżi razem z Johny Bentallem z Mrocznego Krzyżowca, a z Tomkiem Wilmowskim ścigałem kangury po Australii...

Ani się obejrzałem, nie wiedzieć kiedy i jak, wszystkie te swoje marzenia zrealizowałem punkt po punkcie, jak według zaplanowanej listy, a dzięki pracy nie wydałem na te młodzieńcze fanaberie ani złotówki. Wiernym czytelnikiem papierowych (nie znoszę wersji elektronicznej) książek pozostałem do dzisiaj. Obecne pokolenie zaś odwrotnie. Widzę to po moich dzieciach. Niech będzie, ale już nigdy się nie dowiedzą ile stracili.


WSPOMNIENIA Z PACYFIKU

Czasami jest tak, że w ciągu całego czteromiesięcznego kontraktu, człowiekowi ani razu ciśnienie nie podskoczy z tego prostego powodu, że nic nie zakłóca przebiegu spokojnej żeglugi; ani pogoda, ani problemy techniczne w maszynie , ani ludzie.
Wchodząc w Sydney na burtę MV „Itajai Express”, taką właśnie miałem nadzieję, że będzie spokojnie przez cztery miesiące. Nie były to marzenia tylko, ale świadomość podparta doświadczeniem.

Kontenerowiec "Itajai Express" w porcie [źródło: youtube.com]

Ot, Ocean Spokojny zawsze był dla mnie miły. Jakże się w swych oczekiwaniach tym razem, pomyliłem.

Zaczęło się źle dziać już na początku podróży z Antypodów do Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Pierwszy raz odkąd jestem na Pacyfiku bujało. Bujało jak nigdy dotąd! Zawsze z Pacyfikiem bylem za pan brat; ja szanowałem jego, on szanował mnie i dlatego zawsze pływanie po tym oceanie w odróżnieniu od znienawidzonego, ze wzajemnością  zresztą Atlantyku, było czystą przyjemnością.

Tym razem, gdzieś w okolicy równika uderzyła w nas jednak martwa fala z północy zmuszając nas, do przypomnienia sobie jak należy poruszać się po ruchomym pokładzie i najważniejsze, jak umiejętnie ułożyć się w łóżku by w ogóle się wyspać.

Co dziwne, fala była leniwie długa i płaska i stojąc na burcie nawet ciężko ją było zauważyć.

Bo to nie winą Pacyfiku było, że nas bujało. Odbijał się nam w ten sposób czkawką fakt, że statek wybudowany został w nowoczesnej europejskiej stoczni, w czasach dobrobytu i prosperity w biznesie żeglugowym. Wtedy nikt z konstruktorów nie przewidział, że wkrótce nastaną czasy kryzysu i statki będą pozbawione sporej części ładunku. Nie myśląc o tym, konstruktorzy w ramach oszczędności materiałowych, pozostawili nowoczesne kontenerowce bez wysokich zbiorników balastowych. Skutek jest taki ze przy małej ilości ładunku "GM" winduje wysoko, częstotliwość bujania silnie się obniża, co skutkuje tym, że niebezpiecznie zbliża się ona do częstotliwości fali. No i tylko już chwili trzeba by obie częstotliwości się na siebie nałożyły i statek natychmiast kładzie się na boki niczym pijany sołtys z tatrzańskiej wsi.

Z tego faktu wynikały dla mnie osobiście pewne implikacje. Po pierwsze, podczas postoju w dryfie nie mogliśmy zrobić przeglądu tłoka. Przy takim poziomie bujania choćbyśmy gryźli się w kroku z siłą brytana, to za żadna cholerę nie wsadzilibyśmy ważącego prawie trzy tony, mierzącego 3.6 metra tłoka w otwór stuffing boxu. Tam jest raptem tolerancja 5 milimetrów w każdą stronę i każdy z nas musiałby być Pudzianowskim, a i to by się na wiele nie zdało. Nawet Pudzianowski z dwoma brytanami w kroku też by nie dał rady.

Przez bujanie nie mogłem również biegać ani jeździć na rowerze. Przy bieganiu mógłbym niechcący myknąć za burtę, a na rowerze trzeba by wpierw odbyć staż u starego kowboja ujeżdżającego amerykańskie  byki, by z niego nie spaść. Nie miałem ani czasu, ani ochoty na takie fanaberie. Wtedy, tak nam się wydawało, że spotkało nas najgorsze, ale prawdziwa heca zaczęła się dopiero dobę przed San Francisco.

Idąc  za przykładem Europy, USA wprowadziło na swoich wodach terytorialnych tzw. SECA ZONE. Polega to mniej więcej na tym ze 220 mil przed wybrzeżem, należy przestawić system paliwowy z wysoko-siarkowego na nisko-siarkowy. Jeśli ma się na burcie ciężkie, nisko-siarkowe paliwo to nie stanowi to żadnego problemu. Trzeba jednak zerwać się po nocy, przestawić system, wziąć z mostku pozycje i wszystko dokładnie wpisać w specjalna książkę. Jakiekolwiek odstępstwo lub błąd, powoduje ze Kapitan oraz Chief Mechanik zagrożeni są karą w wysokości 25 tysięcy dolarów.

Pozycję więc, wpisuje się z dokładnością do dziesiątych minuty, ale to nie koniec. 20 mil przed wybrzeżem należy paliwo ciężkie nisko-siarkowe, zamienić na paliwo lekkie jeszcze bardziej nisko-siarkowe.

I tu zaczynają się schody. Jeszcze pięć lat temu producenci silników wręcz zakazywali jazdy na paliwie lekkim,(paliwo lekkie to mniej więcej odpowiednik samochodowego diesla) tłumacząc to zagrożeniem zatarcia pomp paliwowych. Zaczął się kryzys i zmieniła się opinia producenta. Teraz już można jeździć na paliwie lekkim. Paliwo ciężkie ma temperaturę 130 stopni, lekkie 40 stopni, a przy tak olbrzymiej masie silnika to stanowi istotną i niebezpieczna różnicę.

Każda taka zmiana to stres dla chiefa mechanika.

Chyba nie muszę przypominać, ze to akurat ja jestem chiefem mechanikiem!

Życie, ten ciekawy twór wszechświata, nie pozwala na chwile wytchnienia i co rusz, pewnie byśmy się nim za bardzo nie znudzili funduje nam mniej lub bardziej ciekawe niespodzianki.

Wyspy Południowego Pacyfiku, Piwo i Kwiaty …..Tak stało się i tym razem. Kochany morski żywot dołożył nam właśnie taką niespodziankę. Mieliśmy tylko połowę zbiornika paliwa lekkiego, bowiem w Australii nie mogliśmy dostać paliwa lekkiego o pożądanej ilości siarki, czy raczej jej braku. Gdy statek się bujał, paliwo w do polowy napełnionym zbiorniku, hulało sobie z burty na burtę niczym halny między wierchami. Przy tej okazji kochane lekkie paliwo wymyło zbiornik z brudów wszelakich i wszetecznych i kiedy zaprzęgliśmy do pracy wyhulane paliwko, ono raczyło przetransportować wszelkie te nieczystości do systemu.

Nie od razu jednak nam ogłosiło, że brudas z niego straszny. Wpierw nas zmyliło przeciekiem tak znacznym, że aż musieliśmy  stanąć w morzu na naprawę. Nie było z tym problemu, bo jakoś dobrze nam się układa z niemiecko-brazylijskim (inaczej Niemiec mieszkający w Brazylii) kapitanem.

Bo właśnie tak jakoś się złożyło, że pracujemy na jednej fali tak w kwestiach światopoglądowych jak i w podejściu do pracy. On jest bogiem na statku, ja jestem bogiem w maszynie i inni mogą mieć odmienne zdanie. Ale póki to my władamy póty swe opinie inni powinni zostawić dla siebie. Wyróżnia go jeszcze jedna, rzadko spotykana u kapitanów cecha; facet ma ogromny szacunek do maszyny.

Pech chciał, że przeciek był na jednym z trzech filtrów i to właśnie tym, który nie ma bypassu czyli zaworu który umożliwia obejście filtra.

Naprawa zajęła nam... 15 minut, ale to dlatego, że mam świetnych chłopaków w maszynie; drugiego Ukraińca i trzeciego Polaka.

Ruszyliśmy. Ranek był wczesny, gdzieś w okolicach świtania. Po następnych piętnastu minutach podjęliśmy pilota, a ja wyskoczyłem na burtę by zerknąć, jak daleko byliśmy od brzegu Ziemi (dawniej) Obiecanej, dziś znienawidzonej.

Brzeg jawił się sielankowo; Czerwono-zielonkawe wzgórza z wolna otulane były promieniami wschodzącego słońca, którego wczesne przebłyski złotem tańczyły na czerwonych przęsłach słynnego mostu Golden Gate.


SAN FRANCISCO

Kątem oka z prawej strony spostrzegłem jakiś ruch w miejscu gdzie wzgórza z niebem się spotykają. Potężny boening 747-400 Singapur Air Lines majestatycznie podnosił się z lotniska w San Francisco. Ucieszyłem się gdy zauważyłem, że skręca w kierunku północnym, bo za chwile dzięki temu, był nade mną. Podwozie już miał schowane i w sam raz załapałem się na chwile chowania klap. Wyobraziłem sobie jak Pierwszy Pilot wydaje komendę Drugiemu: " Klapy Zero". Widziałem w wyobraźni jak Drugi Pilot powtarzając komendę kładzie lewa rękę na dźwigni klap w centralnym panelu, przesuwa ją do przodu, zerka przez swe prawe ramie do tyłu, a gdy zapala się zielone światełko tuż powyżej dźwigni melduje swemu dowódcy: "Klapy Zero". Kapitan ciągnie wolant do siebie unosząc dziób przepisowe 5 stopni do góry i obaj piloci są zadowoleni jak cholera, bo wreszcie są w powietrzu. Marynarze też zadowoleni są jak cholera gdy są już na morzu, na jeździe morskiej. Kończą się bowiem problemy lądowo-portowe regulowane przez setki przepisów i różnorakich wymagań.

Za krótkie jest życie by wszystkie swe marzenia zrealizować. Też bym tak chciał latać. Dzięki temu że pływam to jednocześnie dużo latam, gdyż rzadko się zdarza bym na statek wchodził choćby w Europie. Zawsze wsiadam albo w Azji, albo w Ameryce. Tam zaś wpierw muszę dolecieć i... strasznie latanie polubiłem i to tak bardzo, że zastanawiałem się nad zrobieniem licencji pilota. Spotkało się to jednak ze stanowczym sprzeciwem mojej własnej żony. Nie wiadomo dlaczego. Przecież jest moją własną żoną, a nie obcą, więc powinna mnie w różnych fanaberiach wspierać, a przynajmniej tak mi się wydaje.  

Ale że człowiek z wiekiem traci pewne możliwości, w codzienność wkradają się niechciane ograniczenia, więc musi swe marzenia realizować w proporcjonalnie mniejszy sposób. Jest szansa żeby kiedyś jakiś Adam z Suskich prowadził takiego boeinga i byłaby to namiastka, którą bym uznał za spełnienie swych marzeń. Kłopot w tym, że ten który miałby to zrealizować jest zbyt leniwy, choć to w samym sobie nie byłoby przeszkodą. Przecież latanie to zawód dla leniwych. Problem w tym że Młody, czyli mój syn, nie ma w sobie za grosz samodyscypliny, a co najgorsze to w ogóle nie jest zdyscyplinowany. A niestety w kokpicie samolotu dyscyplina jest na poziomie nieosiągalnym nawet dla większości służb mundurowych. I jest bardzo specyficzną. Specyfika polega na tym, że jak kapitan wydaje polecenie to jest ono bez dalszej zwłoki wykonywane i potwierdzone, ale jeżeli jest to polecenie nieprawidłowe, lub zagrażające bezpieczeństwu lotu, to pierwszy oficer natychmiast ma prawo i obowiązek zwrócić uwagę kapitanowi.

   Zobaczyła żaba, że konia kują to też swą łapę wystawia, można by powiedzieć. Bo przecież pływam, a nie latam więc skąd to,ubogie co prawda, rozeznanie w sprawach lotniczych u mnie. A właśnie tak się składa że w firmie w której pracuję szkoleni jesteśmy przez prawdziwych cywilnych pilotów niemieckich. Szkolenie miało nazwę: „Dowodzenie i reagowanie w sytuacjach kryzysowych” a obaj piloci (kapitanowie) wzięli sobie to do serca i przez cztery dni przejechali nas po różnych symulatorach tak skutecznie, że przez następne dwa dni chodziłem zakręcony niczym słoik na zimę.

   Oczywiście gęba mi się nie zamykała, bo będąc zadeklarowanym fanem lotnictwa, miałem tysiące pytań. Zadałem także to jedno. Spytałem ich co sądzą o Smoleńsku. Odpowiedź zostawię dla siebie, gdyż tu nie będziemy się bawić w politykę.

Maszynownia na statku handlowym [źródło: youtube.com]

Nie mogłem jednak zastanawiać się dłużej nad możliwościami latania, gdyż w uszy me uderzył dźwięk alarmu w maszynie. Normalnie ten dźwięk to spływa po mnie jak woda po kaczce, ale, że jechaliśmy z pilotem, na wodach terytorialnych USA, więc posłuchałem i dostojnym krokiem udałem się na dół, do siłowni. O ile weźmie się pod uwagę że z dostojnością można łączyć fakt, że po schodach zjeżdżałem przy pomocy rąk, nie dotykając stopni. Ale jak mówiłem. Jechaliśmy z pilotem do portu w USA, a to oznacza że jak statek ino kichnie, to obowiązkowy pilot natychmiast woła Coast Guard i wtedy mamy przerąbane.  Gdy znalazłem się w siłowni,  zobaczyłem jak moje chłopaki szamocą się w okolicy filtrów paliwowych , dostałem jeszcze większego przyspieszenia. Zerknąłem na komputer w Control Room i... zmiąłem sakramenckie przekleństwo w ustach. Filtry zaczynają się brudzić od wyhulanego, brudnego paliwa!

Szlag by trafił! Wpadł Drugi do Control Roomu i powiada, że filtr automatyczny już jest czerwony, co oznacza że jest już kompletnie zablokowany i grozi nam utrata ciśnienia w systemie.  Tym razem już nie tłumiłem przekleństw: „Job jego bladź!”

Otwórz bypass, Maksym - poleciłem drugiemu i zanim wypadłem do maszyny, pozwoliłem sobie na trochę mocniejsze przekleństwa, ale już w rdzennym języku. Tak jest łatwiej, a i ulga jakby większa.

Faktycznie. Automatyczny był już martwy, a kolejny manualny (Ta cholera bez bypassa!) w oczach na mierniku czerwienią zachodził. Chłopaki przerzucili na druga komorę i na czas zaczęli filtr demontować i czyścić. W chwili gdy jeszcze zapasowy filtr nie był gotowy, to ten nowy zaczął się brudzić w tempie bardziej niż ekspresowym.

To był właśnie ten czas, więc ciśnienie znacznie mi podskoczyło. Bagatela, jak nie nadążymy z czyszczeniem filtrów to silnik stanie, a jak silnik stanie, to już oczami wyobraźni widziałem jak przypierniczamy w przęsło Golden Gate'u, odbijamy się od niego i hamujemy, wbijając się dziobem w Alcatraz. Bo tak właśnie się brzydko do San Francisco wpływa; wpierw Golden Gate, a później trzeba wziąć ostry zakręt w prawo by minąć lewą burtą słynne Alcatraz. I ma się cholerne szczęście jeśli akurat słynna tutaj mgła weźmie sobie wolne. Statek ma to do siebie , że gdy nie ma prędkości , którą nadaje mu silnik to, niestety, staje się niesterowalny.

Alcatraz i okolice [źródło: youtube.com]

Do tego jeszcze jakby nie dość było problemów, pilot okazał się lekkim szaleńcem, bo zaordynował maksymalna prędkość manewrową, co w naszym przypadku jest to 16 węzłów. Jak nic  przy masie 42 tysięcy ton i przy tej prędkości, jakby co, to z Alcatraz tylko pył zostanie. A my okryjemy się sławą niedostępną dla tysięcy poprzednich lokatorów tej maleńkiej wyspy.

    W stresie będąc dosyć wielkim kląłem niczym szewc we wszystkich dostępnych językach, wpatrując się w ekran komputera alarmowego. Raz po raz wciskałem F11 i F12 by potwierdzić i zresetować alarm niskiego ciśnienia paliwa na silniku.

Wiedziałem że chłopaki zasuwają jak w ukropie by filtry na czas wyczyścić i nie widziałem potrzeby by stać nad nimi. Bylem pewny ich pracy i wiedziałem że i tak bez mojej tam obecności, zasuwają na maksa.

Gdybym tak mógł w tej chwili dopaść jakiegoś ekologa, dzięki którym mamy te durne przepisy o ochronie środowiska, to słowo daję, z chęcią wielką przykułbym go do najwyższego świerka, później onego świerka ściął i wysłał do tartaku, by go przepuścili przez maszynę do robienia tarcicy. Później patrzyłbym jak powstają najbardziej  ekologiczne płyty dla najbliższej najbardziej ekologicznej fabryki mebli. I mogłaby to być nawet IKEA. Ci co próbują ocalić świat od wątpliwej  ekologicznej zagłady doprowadzają do powstania tak absurdalnych przepisów, że aż stają się niebezpieczni dla wielu grup zawodowych. Stają się niebezpieczni i upierdliwi nawet dla normalnych mieszkańców naszej planety, a wynika to wszystko z tego, że miast ekologii inteligentnej i rozsądnej, mamy ekologie skrajną nieliczącą się z kosztami i potrzebami ludzkimi. Takiej ekologii stanowcze NIE.

Po następnych 45 minutach dopiero odetchnąłem z ulgą,  kiedy z mostku „Stary” zadzwonił z informacją, że koniec manewrów. Szybko odebrałem sterowanie silnikiem z mostku, wyłączyłem blowery (czyli potężne wentylatory które dmuchają powietrze do silnika na niskich obrotach, kiedy silnikowa turbina nie ma jeszcze wystarczających obrotów by sama to powietrze ładować) i poleciałem na pokład. Jeden rzut oka wystarczał by się upewnić, że nie rozwaliliśmy ani mostu Golden Gate ani Alcatraz.

Nie będziemy więc sławni. 


OAKLAND

Stanęliśmy w Oakland w porcie nieopodal San Francisco.

Kontenerowiec przy nabrzeżu w Oakland [źródło: youtube.com]

Nie było nam dane tego dnia odpocząć za bardzo, gdyż natychmiast po obejrzeniu naszych pysków przez służby emigracyjne, pod statek podjechała barka z paliwem. Ameryka to może i ciekawy kraj, na pewno piękny z wieloma miejscami wartymi obejrzenia, ale jeden z najbardziej nieprzyjaznych i najbardziej znienawidzonych na świecie przez brać marynarską. Ameryka nie ma szacunku do nikogo, ale żąda by szanować ją.

Po doświadczeniach jednak z Panią Ameryką szacunku dla niej pozostaje mniej więcej tyle, co dla kupy Jaskra czyli mojego przeuroczego kota, wyrzuconej właśnie do kosza. Trudno bowiem mieć szacunek do kogoś czy czegoś kto lub co postępuje tak jak postąpiono z niemieckim kadetem.

17 letni chłopak, kadet z Niemiec, właśnie zakończył kontrakt. Ważność jego wizy upływała w dniu w którym z USA miał wylecieć. Mimo że Niemcy nie potrzebują wizy by odwiedzić USA, to jednak dla marynarzy jest ona wymagana. I jak postąpiły służby amerykańskie?? Stwierdzili że mimo że wiza jest jeszcze ważna w chwili zejścia ze statku i nawet w chwili wylotu ale ważność jej jest zbyt krótka i kadet (przypominam 17 letni chłopak, pierwszy raz na statku) jest niebezpieczny. Co zrobili następnie? Otóż gdy chłopak był gotowy do zejścia ze statku, po prostu zakuli go w kajdanki , wsadzili do samochodu , odwieźli na lotnisko i rozkuli go dopiero przed bramką bezpieczeństwa. Jak musiał się czuć ten chłopak ? Niczego nie zrobił, a ten kraj potraktował go jak bandytę. Mnie to aż się zawór bezpieczeństwa otwiera jak o tym myślę.

Normalnie gdyby to mnie coś takiego się przytrafiło, to poszedł bym na swoja prywatna wojnę z tym krajem.

kokosyInna historia. Żona kapitana , Brazylijka, będąc na statku i podróżując z kapitanem nie miała wizy USA. Gdy Emigration Officer to zauważył prawie sięgnął do kabury po pistolet. Kapitan mu wytłumaczył że jego żona nie ma zamiaru schodzić ze statku, bo w żadnym stopniu nie jest zainteresowana oglądaniem takiego kraju jakim są USA. I co zrobiły służby USA ? Żona kapitana była widocznie zagrożeniem bezpieczeństwa narodowego, bo pod kabiną Starego postawili strażniczkę (!).

Typowo amerykańska murzynka z nadwaga około stu kilogramów, w czarnym mundurze z olbrzymia ilością różnych naszywek, wśród których największą była flaga amerykańska, dostała widocznie rozkaz by nie spuszczać z oka żony Starego gdy tylko ta wychyli nosa z kabiny. Jak tylko kapitan zobaczył że strażniczka wszędzie za kapitanowa po statku chodzi , poprosił swoja żonę by dużo chodziła!

No cóż. Z poziomu kapitana do mesy jest 5 pieter, do maszyny 8 pieter. I nie ma windy. Brazylijka wyczula sytuacje i zaczęła  biegać po statku jak szalona. Dwie minuty w kabinie i poleciała do mesy zobaczyć co będzie na obiad. Strażniczka za nią. Z mesy poleciała na mostek by widocznie z góry na Amerykę spoglądać. A strażniczka za nią.

Na mostku nie posiedziała długo bo widocznie przypomniała sobie ze jeszcze dnia dzisiejszego w maszynie nie była... z mostku do maszyny to jest raptem 9 pieter. A strażniczka za nią. Brazylijka młoda była, zgrabna i szczupła, więc śmigała po schodach niczym sarenka po cudzym ogródku pełnym młodych warzyw. O strażniczce nie można było tego powiedzieć. Po dwóch godzinach takich wędrówek lalo się z niej strumieniami, spocona była bardziej niż Justyna Kowalczyk po 30-sto kilometrowym biegu. O ile na początku swej służby jej oczy mówiły, że wykonuje bardzo ważną prace i zabezpiecza swój kraj przed co najmniej kolejnym atakiem terrorystycznym, o tyle po dwóch godzinach biegania za Brazylijką jej oczy stały się typowe dla  Afroamerykanina. Miały wyraz zbitego psa. I już nie było w nich euforii że jest tak ważną dla swojego kraju. Już dumny amerykański obywatel w jej dumnej olbrzymiej czarnej postaci uderzył w pokorę i przy pierwszej nadążającej się okazji zapytał kapitana czy nie mogłaby dostać jakiegoś napoju chłodzącego. A nasz Stary jakby na tą chwile czekał i... kazał jej spadać na drzewo. Murzynkę zatkało jakby co najmniej ciemna nocą spotkała Osamę Bin Ladena, ale nic nie powiedziała, tylko posłusznie wróciła na swe strażnicze krzesełko pod kabiną kapitana. Za kapitanowa jednak przestała biegać. 

  Nie bez problemów zabunkrowaliśmy 1200 ton paliwa. Podczas tej operacji omal nie zginął człowiek przez nieuwagę amerykańskiego dokera pracującego na statku. Po prostu facet był tak skoncentrowany na swojej pracy że przez nieuwagę spuścił na barkę lashing bar czyli kuty, kilkumetrowy pręt służący do mocowania kontenerów na statku. Pręt huknął o pokład barki kilka centymetrów od głowy pracującego na barce człowieka. Doskoczyłem do dokera niczym wampir do swej ofiary a wymianę zdań jaką z nim przeprowadziłem nie można cytować, z uwagi na obfitość słów będących ogólnie znane jako niecenzuralne.

Powiedzmy że uratowało faceta tylko to że usłyszałem od niego „Yes , Sir”. Nie. To nie chodzi o to że ja roztaczam wokół siebie, tajemniczą i władczą aureole szacunku. Nic z tych rzeczy. Przypadek bowiem sprawił i nasz kapitan , że na głowie miałem czarną czapeczkę która aż kapała od złota. Złotem obrobiony był daszek, na złoto była wypisana nazwa statku i moja pozycja. Amerykanie zaś to taki dziwny naród że strasznie na nich działają wszelkiego rodzaju mundurowe bajery. Dawniej , ile razy leciałem przez USA, w walizce miałem niezły kipisz. Tak ichnie służby me ciuchy przewalały w poszukiwaniu co najmniej kawałka terrorysty lub jego wspomnienia. Od pewnego czasu jednak, na sam wierzch walizki , pakuję białą mundurową koszule ze złotymi pagonami. Wierzcie lub nie, ale odkąd to robię, ciuchy w walizce nie są przesunięte nawet o milimetr.

    Tak samo na dokera podziałała moja czapeczka. Bo nie sądzę by przejął się moimi groźbami, że o jego niebezpiecznym podejściu zamelduje kapitanowi a ten jego szefowi. Ot, dokerzy na Zachodnim Wybrzeżu USA, to po prostu święte krowy.

Tej nocy nie dane było nam położyć się do łózek. Po skończonym bunkrowaniu, okazało się ze ładunek tez jest skończony więc wylądowaliśmy w maszynie by przygotować silnik do manewrów wyjściowych.

Ja tylko westchnąłem, bo z uwagi na napięte terminy, nie udało mi się zrealizować mojego planu. Stąd niedaleko mieszka bowiem, „Bystrzyczanka” Iza . Miałem adres, wszystkie namiary ale niestety, nie miałem czasu by Izę odwiedzić. Udało mi się niedawno odwiedzić kolegę z klasy z technikum - Wojtka w Nowym Jorku (też czasami w Bystrzycy bywa), ale pecha miałem z San Francisco. 

Sorry Iza , może następnym razem.


LOS ANGELES - SYDNEY

W czasie manewrów wyjściowych, wszystko przebiegło spokojnie, dlatego po dwóch godzinach jazdy z pilotem, pozostawiliśmy za sobą nietknięte Alcatraz i Golden Gate i wypłynęliśmy w morze.

Tak po prawdzie to jest to określenie na wyrost bo trudno jest powiedzieć, że na trasie z San Francisco do Los Angeles "wypływa się w morze". Bardziej jest to żegluga przybrzeżna z wszelakimi możliwymi tego typu żegludze, ograniczeniami jak np. ograniczenie prędkości do 10 węzłów z uwagi na... śpiące wieloryby. Cały paradoks Ameryki: potrafią rozpętać wojnę na całym świecie a u swoich brzegów dbają nawet o to by statki przypadkiem nie zakłóciły spokoju odpoczywającym wielorybom. Wszyscy więc grzecznie posuwają się w rządku, ze ślamazarną prędkością. I nie chodzi tu o to, ze my także o wieloryby dbamy bo niejeden z nich, nawet w naszej kompani, był "wzięty na gruchę". Tu chodzi o to że kary za nieprzestrzeganie prędkości są ogromne, nawet w stosunku do naszych zarobków.

Później było Los Angeles. Manewry bardzo spokojne.

USS Iowa, welcome to Los Angeles [źródło: youtube.com]

Dostojnie przepłynęliśmy obok słynnego pancernika Iowa, szybko minęliśmy prawą burtą lezącą w "krzakach" słynną "Czarną Perłę" z Piratów z Karaibów i jeszcze szybciej przepłynęliśmy pod ogromnym mostem, z którego całkiem niedawno, skoczył sobie w samobójczym tchnieniu, jeden ze słynnych hollywoodzkich reżyserów: Ridley albo Tony Scott. Jest ich dwóch i nigdy nie pamiętam czy zginał ten od "Top Gun" czy ten od "Gladiatora".  A, że jestem zadeklarowanym fanem obu filmów, więc szkoda, że gościu nie skoczył wtedy gdy my pod tym mostem przepływaliśmy. Jak nic na pewno bym go złapał. Ale tylko po to by wysłać go do naszego kraju by spędził resztę życia próbując przetrwać za najniższa emeryturę. Może wtedy znalazłby naprawdę, słuszny i prawdziwy powód do samobójczego skoku.

Los Angeles było w miarę normalne. Normalne dlatego, że wreszcie robiliśmy pracę do jakiej jesteśmy przez lata przygotowywani, czyli przegląd tłoka na silniku głównym. A było tylko w miarę normalnie bo w żadnym amerykańskim porcie nigdy nic nie jest normalne. W Los Angeles nie wychodzę do miasta. Ładnych parę lat temu odbyłem swoją pielgrzymkę wedle prywatnej listy marzeń i zawędrowałem do Hollywood. Widokiem tym byłem silnie zawiedziony. Ot taka wioska. W TV wygląda dużo lepiej. Pod Teatrem Chińskim, przymierzyłem swoje stopy i ręce do odciśniętych stóp i rąk Jacka Nicholsona. Zadowoliłem się tym, że są takie same. I tyle. Więcej tam nie pojadę, bo nie warto. Obecnie, gdy cumujemy w Los Angeles to raczej jeździmy do Long Beach, po to by napić się piwa, czy zjeść amerykańskiego steka. Tak. Long Beach jest dużo bardziej filmowe niż Los Angeles i Hollywood razem wzięte.

Po 36 godzinach postoju, kiedy nowy tłok z nowymi pierścieniami spoczywał w silniku czekając na odpalenie, skończono operacje ładunkowe  i mieliśmy kolejne, tym razem wyjściowe manewry. Podczas jazdy z pilotem spokojnie obserwowaliśmy na ekranach komputerów jak zachowuje się nasz wymieniony tłok. Nie było ani śladu wątpliwości, że coś jest nie tak i mogłem odetchnąć z ulga i pogratulować moim chłopakom wspanialej roboty.

Teraz czekać tylko spokojnie pozostało na telefon z mostku.

"-Chief. Captain speaking Pilot off. Begin of sea passage twenty two hundred. We speed up to 95 revolutions."- usłyszałem w słuchawce telefonu, gdy ten się odezwał.

Odpowiedzialnym "OKAY "co oznacza ze naprawdę w maszynie jest OK i bez problemów, a po sekundzie  po odłożeniu słuchawki zwróciłem się do moich ludzi: "Panowie. Początek podroży morskiej 22.00. 95 obrotów". W tym momencie mechanik wachtowy rusza by odpalić wyparownik, który produkuje dla nas słodką wodę, a służbowy oiler idzie spisać liczniki paliwa, które ja później wprowadzam do komputera by obliczyć stan paliwa na Początek Podróży Morskiej. Jeszcze tylko wychodzę na maszynę, zerkam z góry na potężny silnik wielkości domu. Słucham lubianych przez siebie dźwięków; stukot zaworów wydechowych, gwizd rozpędzającej się turbiny... i cieszę się widząc i czując jak mój silniczek radośnie produkuje 30 tysięcy koni mechanicznych i pcha do przodu przy pomocy olbrzymiej śruby napędowej 42 tysiące ton stali szybciej i szybciej.  I tak kończy się mordęga związana z portami i manewrami. Teraz przed nami tylko bezkresny ocean. Porażający wszędobylski błękit oceanu łamany bielą fali dziobowej będzie nam towarzyszył przez następne 16 dni. Przed nami żar tropików gdzie woda za burta ma 30 stopni, a w siłowni zrobi się naprawdę gorąco. Przejdziemy jeden zwrotnik, później równik, później linie zmiany daty i kolejny zwrotnik. Później błękit zmieni się w szmaragd w okolicach Nowej Zelandii i w głowę wtłoczy się świadomość, że dalej już od domu być nie można...

Ale wiem, że będzie dobrze. To Pacyfik przecież. Ocean Spokojny. Wiem, że na całej trasie pogoda będzie dobra i wiem ze oprócz błękitu będą nam towarzyszyły setki delfinów hasających przy dziobowej gruszce. Wiem, że niejeden wieloryb pomacha nam boczną płetwą wielkości skrzydła samolotu i wiem, ze niejedna orka błyśnie swym białym okiem na idiotę biegającego po pokładzie. Bo zamierzam dalej biegać i to ja jestem tym idiotą. I nie chodzi tu ani o zdrowie ani o utrzymanie wagi.

Biegając mam okazje spoglądać na zachodzące słońce. Po raz piąty jestem na Pacyfiku i nieodmiennie będę polował na zielony promień zachodzącego słońca.

Pojawia się rzadko. Widzieli go nieliczni, a mechanicy w ogóle. Ja muszę go zobaczyć, no bo kto jak nie ja...

Zielony promień słońca, Chałupy, 3 sierpnia 2012 [od 0:25] [źródło youtube.com]

Pacyfik to nie tylko poszukiwanie zielonego promienia słońca. Jest taki ogromny i różnorodny, że można by o nim, co najmniej napisać książkę. Dla mnie Pacyfik jest oceanem szczególnym. Myślę, że najbardziej popędziły mnie na morze  marzenia związane z Pacyfikiem. To z Pacyfikiem styka się Australia. Kraj dla mnie szczególny. Raz, że przygodę z Tomkiem Wilmowskim rozpocząłem od Australii , a dwa to lat temu wiele, podczas wizyty mojej rodziny z Australii, obiecałem im, że kiedyś ich odwiedzę. I zrobiłem to ! W lipcu 2000 roku zrealizowałem swoją obietnicę. Jako pierwszy Suski z Polski , odwiedziłem Suskich w Australii. Zaś w dzień Nowego Roku 2001, dzięki mojej kuzynce Krystynie mogłem poczuć się jak mój młodzieńczy bohater Tomek. Wpierw przytuliłem do siebie pachnące eukaliptusami niedźwiadki koala, a później wyposażony w odpowiednią karmę, z ręki karmiłem niezliczone, żarłoczne kangury. Oczy mnie się świeciły z radości bardziej niż, styczniowe, letnie, australijskie słońce. W  takich to chwilach, człowiek uświadamia sobie, że było warto. Lata poświeceń i walki nie poszły na marne. Opłaciło się trwanie przy swoich marzeniach.

    Jak już wspominałem, los przewrotny jednak jest i jeżeli nas nagrodzi to chwilę później nam przywali. Tak stało się tym razem. Następnego dnia, po spotkaniu oko w oko z kangurami, dotarła do mnie wiadomość o śmierci ojca. Wiedziałem że na pogrzeb nie dam rady dolecieć, tak jak wiedziałem, że jestem marynarzem, a w tym zawodzie trzeba być odpornym. Trzeba najgorsze co się przytrafi brać na klatę. Dlatego nie wszyscy mogą pływać.

Pod mostem w Sydney ( w tle słynna Opera)Australia to także Sydney. Swego czasu gdy bawiłem się w Naszą Klasę, napisałem, że dwa najpiękniejsze są miejsca na ziemi: Bystrzyca Górna i Sydney w Australii. Gdy człowiek stanie pod Opera House i patrzy na słynny most to, przynajmniej ja, czuję się jak w raju. To jest tak cudowne miejsce, dla mnie szczególnie. W 1988 roku, podczas podróży dookoła świata, nasz żaglowiec, Dar Młodzieży uczestniczył w Zlocie Żaglowców w Australii.

I jako jedyny z dwóch setek innych, przepłynął pod sydnejskim mostem pod pełnymi żaglami. Komendant Wiktorowicz rozkazał rozwinąć największą biało czerwoną banderę (ponad sześć metrów) i wysłał studentów na maszty. Ci w tempie ekspresowym rozwiązali baranki na rejach, zeszli z masztów i siłą 120 chłopa chwycili za liny. Kiedy białe żagle rozwinęły się w całości, Sydney oszalało! Nikt się takiego wyczynu tu nie spodziewał.

Dar Młodzieży pod mostem w Sydney w 1988 roku [od 1:55] [źródło: youtube.com]

     Ja na tym żaglowcu trzy razy byłem. Wino i piwo z ludźmi, którzy dokonali tego wyczynu piłem. Z synem słynnego komendanta razem awansowaliśmy. Ja na Chiefa on na Kapitana. Razem niejedną butelkę ginu osuszyliśmy. Dzisiaj mam satysfakcję. Kiedyś w Sydney, później w Brisbane, w domu marynarza wisiały plakaty Daru Młodzieży, ubranego w żagle pod mostem w Sydney. Z dumą mogłem więc pokazać swoim ludziom, nie Polakom, że oto stoją przed moim statkiem treningowym, na którym zdobywałem swe marynarskie ostrogi.

Do dziś mam wielki sentyment do Daru Młodzieży, bo Dar..... podobnie jak Bystrzyca i Sydney jest statkiem najpiękniejszym na świecie.

Kiedy będziecie w Gdyni na Skwerze Kościuszki i będziecie mieli to szczęście, że przy kei oba Dary będą stały, spójrzcie do góry na reje. Wierzcie mi. Tam jest prawdziwe życie. Czterdzieści dziewięć metrów nad ziemią, tam hen, na cienkiej stalowej lince stojąc okrakiem, chłopcy stają się mężczyznami, a szczury lądowe marynarzami.

A jeśli wam się uda i wejdziecie na pokład, któregoś Daru, to stojąc na szczycie trapu, pochylcie głowę w kierunku bandery. Tak należy robić, taka jest morska tradycja.

Pacyfik to także egzotyczne wyspy. Tahiti, port Papetee, wręcz raj na ziemi. Widok jak z bajki i żadne foldery reklamowe biur podróży nie oddadzą ich uroku.


SAMOA

Rybka złowiona w Pago Pago (przynęta ; kokos)Fidżi. Port Suva. Cudowne jedzenie w restauracji na zacumowanym statku. Ponadto w Suva czuję się jak Johny Bentall z Mrocznego Krzyżowca i tylko Marie Hopeman brak.

Amerykańskie Samoa... no cóż, stojąc w porcie Pago Pago złowiłem najbardziej kolorową rybę swojego życia. Niestety, rodowici Samoańczycy, którzy byli moją załogą stwierdzili, że to rybka niejadalna.

W zwykłym Samoa miałem okazje powspinać się na palmę. Tutaj ludzie są wszyscy uśmiechnięci od ucha do ucha,  mimo że według europejskich standardów bieda tutaj aż piszczy.... ze swojej biedy. Ale kobiety tu noszą orchideę we włosach, a ja sam załapałem się na naszyjnik z tychże. W ogóle Samoa, jeśli zamknie się oczy by nie oglądać biedy, pachnie cała orchideą. Kiedyś poprosiłem swoich podwładnych, znających się na rzeczy, by zakupili dla mnie kokosy i papaje. Wiadomo , tubylcy najlepiej wiedzą, które to owoce są najlepsze. Drugi mechanik Oti przyniósł mi żądane owoce z własnego ogródka. W życiu nie widziałem tak dużych papai , które uwielbiam. Z kokosami miałem  problem. Były wielkie jak ludzka głowa, a na filmach widziałem, że rozbić takiego kokosa to wyczyn nie lada. Dwa dni się czaiłem jak podejść do drania kokosa. Dopiero w trzecim dniu pytam się mojego drugiego, jak rozwalić to dziadostwo. A Oti pokazuje mi jedno miejsce w kokosie które można przebić... kciukiem! Ot, głupio się mi zrobiło, ale spróbowałem. Faktycznie! Jest takie miejsce w kokosie, które łatwo robi dostęp do soku, czy jak to inni nazywają, mleczka kokosowego. Z mleczkiem to nie miało nic wspólnego, a sam smak mnie nie powalił na kolana. Powiedzieć można, że byłem wręcz zawiedziony.

Dopiero później dowiedziałem się, że kokos zawiera bardzo dużo cholesterolu, którego jestem wielkim przyjacielem,  nosicielem , więc kokos przestał mi całkowicie smakować.

Samoa to także kraj, w którym najpóźniej ze wszystkich zakazano... spożywania ludzi. Dziwnie się więc tam spacerowało ze świadomością, że jakby co, to w ostateczności, mogłoby się być lokalną przekąską.

Pacyfik to także Hawaje. Tam byłem krótko i pech chciał, że miałem wtedy służbę. Ale prawie posikałem się z radości gdy z pobliskiego, wojskowego lotniska wystartował F-15 i natychmiast poszedł świecą do góry. Do dziś pamiętam jak mój serdeczny kumpel z technikum, który dziś jest generałem WP, potrafił taką F-15, narysować piórem, z detalami do ostatniej śrubki. Omal nie dostałem orgazmu pławiąc się w dźwięku pracującego na dopalaczach, podwójnego silnika. To chyba już zboczenie zawodowe; jak tylko coś daje duży power, to każdy mechanik nie słyszy obezwładniającego organy wszelakie, huku, ale co najmniej symfoniczną uwerturę z londyńskiego Royal Albert Hall.

Gdy kochasz swoja pracę dźwięki nabierają innego znaczenia. Szkoda, że w nowych samochodach nie słychać silnika.... to poezja dla mych uszu. Ale jak ktoś wam mówi, że na słuch to nie chodzi zawór na czwartym cylindrze to… możecie go wyśmiać. Swego czasu mieliśmy wiele samochodowych rajdów w naszym bystrzyckim rejonie i kilku takich speców słyszałem. Teraz wiem, że to były opowieści z… Zielonego Lasu.

Ale najważniejszym jest by kochać swoją pracę. A to się się tylko udaje wtedy gdy praca wynika z Twoich marzeń . Więc twórzcie swe marzenia. Za marzenia nikt nie karze. A jeśli ktoś jest twardy to marzenia się spełnią i praca, choćby najgorsza, nie będzie udręką.

Spotkanie z Bruce'm Lee w Hong Kongu.Do Pacyfiku w mojej branży zaliczamy również południowo- wschodnią Azję. Hongkong tam leży. Ludzie mojego pokolenia pamiętają jak na ekrany kin weszło „Wejście Smoka” z Bruce'm Lee w roli głównej.
Spędziłem w Hong Kongu kilka dni przymusowo czekając na statek i szczęśliwy byłem mogąc na nadmorskiej Alei Gwiazd zrobić sobie zdjęcie pod pomnikiem mojego idola.
Ponadto Hongkong to wspaniałe miejsce, które na trwałe w mej pamięci pozostanie. Niby to już komunistyczne Chiny, ale jednak coś jest, jakby inaczej. A same Chiny to już osobna historia, której się nie da przytoczyć bez odpowiedniego doświadczenia. Byłem w Chinach razy kilka, ale to wciąż za mało by wziąć się za ich opisywanie. Takie są po prostu Chiny.....

  

Ocean Spokojny
Los Angeles - Auckland ,Nowa Zelandia
MV "Itajai Express"
Starszy Oficer Mechanik
A.S. Październik 2012

 

PS . Jest teraz luty roku 2014, a na naszym statku wśród polskiej załogi radosny nastrój zapanował. Panna Justyna, Pan Kamil i Pan Zbigniew już o to zadbali! Jesteśmy w Rio de Janeiro i dumni jesteśmy z naszych rodaków jak jasna cholera. Dzięki Kamilowi, ktoś pięknie napisał, że nareszcie Polska lotnicza biało-czerwona szachownica, tam w Rosji, nie jest umazana w błocie, ale lśni złotem. Dopadłem internetu. Ściągnąłem zdjęcie z Soczi i faktycznie! Stoch ma wymalowane emblematy naszego lotnictwa na kasku. Czapki z głów, panie Kamilu! Lotnicy powinni Panu przyznać co najmniej medal jakiś. W zeszłym roku, jak Stoch zdobywał mistrzostwo świata, tak tego pragnąłem, że zapowiedziałem swojej rodzinie,że jak wygra to jedziemy na wczasy do Zębu czyli jego rodzinnej miejscowości. Kocham góry gdy na nie patrzę, ale nie lubię po nich chodzić (odwrotnie niż moja rodzina). No i Kamil wygrał, a ja musiałem się męczyć łażeniem po górach. Dobrze że teraz mnie nie było w domu, po pewnie musiałbym wejść na... Rysy co najmniej. I to dwa razy! Brrrrrrr!

Lotnicza szachownica jest dla mnie równie ważna jak okrętowa bandera. A dlaczego? Odpowiedź znajdziecie w „Dywizjonie 303”, „Cyrku Skalskiego”, „V jak Victory” i „Wielkich dniach małej floty”. Warto przeczytać, bo wtedy nie będzie się obojętnie przechodziło ani obok okrętowej bandery ani lotniczej szachownicy.

Chwała też pannie Justynie, która mam nadzieje nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Proszę jak niektórzy ludzie potrafią nas ucieszyć nawet na końcu świata. I to są bohaterowie dla naszej młodzieży! Nie warszawskie You Can Dance, czy inne telewizyjne chłamy, wpychające w głowy naszych latorośli sezonowych pseudo bohaterów.

   A czy nie byłoby pięknie, gdyby kiedyś ktoś, zdobył medal na olimpiadzie, a my usłyszelibyśmy, że wychował się w Bystrzycy?

  Zainstalowana rura na mostku i jej nowe zastosowanie w Rio de Janeiro.Wracając zaś do statku. Od kilku dni zajęci byliśmy instalowaniem nowej anteny satelitarnej, która umożliwi nam używanie internetu nawet na środku oceanu. Na mostku musieliśmy zainstalować specjalną rurę, w której umieściliśmy kable. Skojarzenia jednak mieliśmy jednakowe, wszyscy, dlatego dwa dni rurę polerowaliśmy,  by błyszczała najjaśniej na mostku. Rura kable pięknie skryła, a teraz w Rio de Janeiro spróbowaliśmy jej innego zastosowania. Efekt widać na zdjęciu. Ech! Czasami piękne jest życie marynarza...

MV Frisia Rotterdam, Luty 2014
C/E Adam Suski

MV Frisia Rotterdam [źródło: youtube.com]

Kopiowanie, przetwarzanie, powielanie w całości lub w części treści opisu, zdjęć oraz wszelkich elementów graficznych a także przechowywanie w systemach wyszukiwania, umieszczanie na innych (niż bystrzycagorna.pl) stronach www, przekazywanie, przesyłanie czy udostepnianie innym osobom wyżej wymienionych elementów bez zgody właściciela i autora jest zabronione. Ustawa z dnia 4 lutego 1994r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych. (Dz. U. z 2006r. Nr 90, poz. 631 z późn. zm.)

Kartka z kalendarza


Piątek, 26. Kwietnia 2024
Imieniny obchodzą:
Artemon, Klaudiusz, Klet, Marcelin,
Marcelina, Maria, Marzena, Spycimir

Do końca roku zostało 250 dni.
Zodiak: Byk

Kontakt

Administrator
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Teraz na stronie

Odwiedza nas 50 gości oraz 0 użytkowników.

Statystyka

Odsłon artykułów:
3272807