Loading

PIRACI Z KARAIBÓW V/2

Adam Suski - pirat z KaraibówJak tylko odwróciłem głowę od cmentarza stanąłem jak wryty i omal nie krzyknąłem jak większy Wojcik; Smooook! Jedna łapa, druga łapa, jedna noga druga noga, brzuch, morda! Łaaaaaaaaaaaaa!
Przede mną, bowiem stało coś takiego w miniaturze. Stalowo zielone na dwóch łapach z ogonem, z rozwartymi łapami otwartym ryjem z zębami i syczało dziwnie.

  Nim minęła doba byłem świadkiem kolejnego zdarzenia tym razem na Martynice. Martynika to taki skrawek Europy na Karaibach. Oficjalnie jest to część Holandii i Unii Europejskiej i fajne jest to, że rozmowy telefoniczne są w cenie lokalnych rozmów europejskich. Znaczy się dzwoniąc z Martyniki płaci się tyle ile za telefon z Holandii czy Niemiec. Ja jednak nie poleciałem na miasto by dzwonić czy podziwiać Europę na Karaibach. Przyczyna bardziej prozaiczna była; musiałem kupić nową walizkę i kosmetyki, których mi dzięki Lufthansie brakowało. Kochana Lufthansa. Zawsze można na niej polegać, zawsze dostarczy emocji, za które nie trzeba dopłacać.
  O pierwszeństwo wejścia do portu również ścigaliśmy się z olbrzymimi "pasażerami”, których tutaj w ilości sztuk siedmiu, zacumowało. Na mieście trudno było nie zauważyć, że olbrzymie pasażery w porcie stoją. Jeśli jest ich siedem, a na każdym parę tysięcy ludzi w tym minimum dwa tysiące załogi, to już czyni to liczbę kilkakrotnie przewyższającą populacje na całej Martynice.

  Większość personelu takiego pasażera składa się nie z marynarzy z krwi i kości, ale ze zwykłego hotelu. Tysiące, więc sprzątaczek, stewardów i stewardes, kelnerów i kelnerek, kucharzy i tym podobnych hotelowych stanowisk, jednego dnia spotkało się na ulicach i w sklepach jedynego portu na Martynice. Odróżniali się od tubylców jak i od pasażerów tym, że wszyscy byli ubrani w firmowe koszulki w zależności od tego, dla jakiej kompani pływali.

    Jakież było moje zdziwienie, gdy na głównej ulicy rozlegało się donośne "k----a". Jestem Polakiem, więc głuchy musiałbym być gdybym na takie zawołanie nie zareagował. Z miejsca w oko mi wpadła grupka kobiet ubranych w firmowe koszulki jednego z armatorów ze statku "Neptun of the Seas”. Na oko wyglądały na stewardesy i sprzątaczki i na drugie oko, za cholerę nie wyglądały na Polki. Raczej powiedziałbym że są z któregoś kraju Ameryki Południowej. Na pewno nie z Brazylii gdyż miedzy sobą rozmawiały po hiszpańsku. Ja nie habla, espaniol, ale zdaje sobie sprawę z tego że w tym języku (jak i w kilku innych) "curva" to normalne słowo oznaczające zakręt lub krzywiznę. Na tyle jednak głupi z hiszpańskiego nie jestem, by nie dostrzec, że werbalne i popularne "k---a" jest używane przez owe przedstawicielki płci pięknej, w okolicznościach jak najbardziej dalekich od tego by opisać zakręt czy krzywiznę. Tym bardziej, że jedyna handlowa ulica, była prosta jak promień światła, a i otaczające ją budynki wskazywały na to, że idee architektoniczne niejakiego Gaudiego, na szczęście, tu nie dotarły. Znaczy się budynki miały kąty proste, a nie wymyślne krzywizny.  Te krzykliwe kobietki, wręcz cieszyły się używaniem tego słowa i chyba nie za bardzo zdawały sobie sprawę z tego, co ono znaczy. Wołały do siebie jak po imieniu "K---a", gdy coś oglądały w sklepach opisując to dodawały „k---a”. Stanąłem jak wryty i słowo daję, aż się za laskami ciągałem po sklepach by słyszeć to, co słyszałem. I nie wierzyłem własnym uszom. Wniosek jeden się nasuwał tylko; ktoś ich tego słowa nauczył i mogłem spokojnie krzyknąć jak Stuhr w Seksmisji; „Nasi tu byli!!”. A raczej są. Było, bowiem dla mnie oczywiste, że każdy z tych „pasażerów” wozi ze sobą w roli załogantów od licha Polaków. A nie wiedzieć, czemu, rodacy nasi kochani, uwielbiają sprzedawać nasze charakterystyczne słówka obcym nacjom, zapominając przy tym wytłumaczyć, co one znaczą. I później dzieją się takie rzeczy, jakich byłem świadkiem. Myślę, że profesor Miodek byłby zachwycony ideą propagowania naszej ojczystej mowy we wszystkich zakątkach globu. O ile wpierw szlag by go nie trafił, gdyby usłyszał, jaki to rodzaj języka.

      Oszołomiony, omal zapomniałem o celu swej eskapady. Znalazłem jednak sklep, w którym zakupiłem Channel Egoiste Platinum. Później znalazłem sklep, z którego wyjechałem ze zgrabną walizeczką na kółkach. I co by nie mówić, ale milo było usłyszeć "polską " mowę gdzieś na krańcu świata.  

         Po raz kolejny jestem na Karaibach na tym samym typie statku, co jest też nie bez znaczenia, jeśli chodzi o moje samopoczucie. Statki popularnie u nas zwane Akerami są dla mnie tym czym „Czarna Perla” była dla Jacka Sparrow'a. Po prostu je uwielbiam. Wybudowane w niemieckiej stoczni Wismar, przy współpracy ze stoczniami polskimi, są szczytem techniki i już na pierwszy rzut oka nie sposób się w nich nie zakochać. 210 Metrów długości, 30 metrów szerokości i 64 metry wysokości od kilu do ostatniej kondygnacji nadbudówki, tworzą wręcz monstrualnego potwora.   Najwspanialsza jednak jest maszyna, coś, czego nigdy nie miał Jack Sparrow (i niech żałuje). Wielka i obszerna pomalowana na jasne kolory budzi zachwyt u każdego, kto tylko nas odwiedza. Burzy jednocześnie wyobrażenie o maszynie, jako takiej: ciemnej ponurej, brudnej i pełnej smarów. Tego tu nie ma. Wystarczy powiedzieć, że w tej maszynie ja się poruszam w białych skarpetkach i jasnym kombinezonie.

b_550_0_16777215_00_images_joomgallery_originals_adam_suski_102_as_mm_009_20131109_1341711187.jpg

     Centralnym punktem maszyny jest silnik główny. To taka kupa metalu wielkości sporego domu. Jeśli ktoś ma pojecie to wyobrazi sobie, co to znaczy wielkość, jeśli powiem, że skok tłoka w tym silniku to jest 2.7 metra, a średnica cylindra to 0.9 metra. Moc maksymalna tego cacka to raptem 32 tysiące koni mechanicznych, czyli trochę więcej jak tysiąc małych fiatów.

     Na statku, dodam dla niewtajemniczonych, również dla własnych potrzeb prąd produkujemy. Do tego służą mniejsze silniki spalinowe zwane agregatami. Takich mam cztery sztuki o mocy 1300 kW każdy, czyli razem mogę wyprodukować 5200 kW mocy. Wystarczy do oświetlenia sporego miasta.

     Obecny mój Aker, czyli „Frisia Lissabon”, tak jak poprzedni „Itajai Express” to bardzo udana seria. Seria udana tak bardzo i tak mocno mi pasująca, że wręcz odnoszę się do tych statków, a szczególnie do ich maszynowej części z wielką czułością podobna do tej, jaką obdarzam mój samochód. Lubię o nie dbać, lubię jak ładnie wyglądają, lubię brzmienie ich siłowni; stukot zaworów wydechowych, gwizd turbiny. O takie statki trzeba dbać tak samo jak o kobiety. A ciągle będą młode, piękne i... zdolne.

  Nawet moja własna żona jest ciut zazdrosna o Akery. Jak mnie się wydaje. Bo widzi jak się cieszę, gdy mam wsiadać na Akera, a nie jakieś inne chińskie badziewie. Dziwne kobiety są naprawdę. Na jej miejscu bardziej czułbym się zazdrosny o Kolumbijki, Wenezuelki, Brazylijki i tym podobne. Tym bardziej, że moja żona ma świadomość tego, ilu ludzi z mojej firmy już mieszka w Brazylii, na Filipinach, Meksyku, Chile... ale może ona wie coś więcej o mnie niż mi się zdaje, dlatego zazdrosna jest o statek, a nie o baby. A ja cholera zbyt leniwy jestem by popracować i to zmienić.


   Niestety zawsze jakoś z Borysem mamy pecha, co do załogi. Przysłali nam trzeciego oficera, Polaka, po mojej szkole. Już na pierwszy rzut oka widać, że z nim jest coś nie OK. Po pierwsze, gdy ktoś po Akademii Morskiej ma 29 lat i jest dopiero Trzecim to już jest zastanawiające. W tym wieku powinien się ocierać już, co najmniej o Chiefa Pokładowego. Ponadto facet ma 30 kilo nadwagi! W tak młodym wieku! Jakim cudem on się do Akademii Morskiej dostał i jakim cudem ją ukończył z taką nadwagą!!?? Heca jednak dopiero się zaczęła, gdy gość pracować zaczął. Okazało się, że w ogóle nie potrafi się komunikować w języku angielskim. Gdy zaś zacząłem z nim rozmawiać po polsku okazało się, że najnormalniej w świecie... się jąka! Jednak wciąż problemem pozostaje angielski, przecież tu chodzi o bezpieczeństwo nas wszystkich. Nie wiem. Widać, że teraz do Akademii Morskiej muszą brać z łapanki, gdyż za moich czasów taki delikwent nie mógłby się nawet zakwalifikować do egzaminów wstępnych, gdyż zostałby odrzucony podczas badań lekarskich z uwagi na jąkanie się i nadwagę. Kupa śmiechu jest tylko. Nazwaliśmy go z Borysem „Little Boy” (mały chłopiec), ale Borysowi współczuję, gdyż każde manewry to dla niego stres większy, bo „Little Boy” może czegoś nie zrozumieć, coś przez to spieprzyć i komuś może stać się krzywda. Dla równowagi dostałem do maszyny nowego Drugiego Mechanika. Filipińczyka. Tego z kolei nazwaliśmy „Big Boy” (duży chłopiec), a to, dlatego ze facet wspinając się na palce swobodnie przechodzi pod moją pachą. Gdyby był Polakiem i za moich czasów, to też nigdy nie dostałby się do szkoły morskiej, bo obowiązywał limit wzrostu (nie mniejszy jak 155 cm). Na Filipinach jednak rekrutacja inaczej przebiega. Tam trzepie się palmą. Ci, co pospadają na twarz, ale mówią po angielsku idą na pokład. Ci, którzy po angielsku mówią słabiej, ale byli na tyle sprytni, że na piętach się po pniu palmy zsunęliby ryjka nie obić, idą do załogi maszynowej. Ci zaś, którzy ani be ani me po angielsku i mordką zacnie o piasek przydzwonią, idą na stewardów. Nie zawsze się to sprawdza. Mój oiler na przykład. Wydaje się, że gość kumaty. Pewnego dnia przy myciu chłodnicy, gdzie woda leje się strumieniami, patrzymy się, a gość się kompletnie na głowie spienił. Pomyślałem, że jest tak wkurzony, że musi chłodnicę myć, ale morda mu się śmiała. Co się okazało. Dzień wcześniej zakupił w okrętowym bundzie (sklep na statku) Shower Gel Adidasa. Widocznie nie zauważył słowa shower (prysznic) i najnormalniej w świecie użył tego żelu, jako.... żelu do włosów. Do tej pory nie mogę opanować śmiechu jak sobie o tym przypomnę.

Na Karaibach przeżyłem również swoją pierwszą akcje ratunkową, która wzięła się z niczego, a ci, których uratowaliśmy, zawdzięczają swe życie temu, że właśnie tego dnia załoga maszynowa postanowiła wypić trochę alkoholu. Paradoksalne, ale obaj uratowani powinni być dozgonnie wdzięczni przemysłowi spirytusowemu... Ale po kolei.

Było to w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze ciągle byłem Drugim Mechanikiem. Od ponad dwóch tygodni płynęliśmy z Luandy z Angoli do Houston w USA. Był czwartek, weszliśmy właśnie na Morze Karaibskie. Stary ze swoim Chiefem Pokładowym od wyjścia z Afryki doili dzień w dzień, więc mój Chief, zacności człowiek, (bo mnie awansował na Chiefa) stwierdził, że skoro pokład może chlać codziennie, więc my też po pracy butelczynę ginu mamy prawo osuszyć. Po kolacji zebraliśmy się Chiefem i Elektrykiem w biurze okrętowym, które jednocześnie za naszą sale kinowo-barową robiło. Jako najmłodszy, poleciałem na dół do messy po szklanki, Elektryk film jakiś szykował, a Chief poszedł na mostek by wziąć od Starego klucze do naszych alkoholowych zapasów (w tamtych czasach woziło się niezliczone ilości alkoholu, a jeżdżąc na Afrykę picie ginu z tonikiem było obowiązkiem wręcz. Wszystko by uniknąć malarii).

Nie wiedzieć, czemu, gdy wchodzi się na mostek to człowiek się rozgląda zerkając na lewo i na prawo, kosząc wzrokiem horyzont przed dziobem statku. I Waldek (Chief) też tak zrobił.

Nim podszedł do dojących w najlepsze winko, Starego i Chiefa, rozejrzał się w około. Na lewej burcie, gdzieś 45 stopnie od dziobu statku, zauważył mała łódkę i dwóch ludzi na niej, rozpaczliwie machających jakimiś szmatami. Pechowo Piotrek z Mariuszem, (czyli Stary i Chief Pokładowy) chlali na prawej stronie mostku, więc za żadne skarby nie mogli łódki zauważyć. Waldek jednak zwrócił ich uwagę i się zaczęło. Obydwaj wytrzeźwieli jak na zawołanie, a nam mechanikom z picia zrobiły się nici gdyż podjęliśmy akcje ratunkową. Zawyły dzwonki alarmów, zaryczała okrętowa syrena i każdy z załogantów udał się na swe stanowisko. Na statku jest tak, że do każdego rodzaju alarmu jest specjalna rozpiska obowiązków, tak by każdy wiedział, co ma robić. Waldek poszedł do maszyny a ja udałem się w kierunku szalupy ratunkowej, w której na czas wszelakich alarmów odpowiadałem za napęd. Rozpoczęliśmy manewry podejściowe do łódki. Szybko Kapitan zadecydował, że nie będziemy spuszczać szalupy. Spróbujemy wpierw podebrać rozbitków sztormtrapem. Udaliśmy się – załoga szalupy- na śródokręcie by pomóc we wciąganiu gości na pokład. Łódka była już przy naszej burcie, a ja zauważyłem, że ratujemy dwóch czarnych gości.  Niestety faceci nie mieli siły na tyle w sobie, by o własnych siłach wdrapać się po sztormtrapie, czyli sznurowej drabince z drewnianymi stopniami, na burtę. Chwyciłem ukaefkę i nacisnąłem guzik. „ Piotrek, Piotrek, Adam woła” rzuciłem w eter i puściłem guzik. Natychmiast usłyszałem Starego: „ No, co jest?”. Nacisnąłem guzik ponownie: „ Słuchaj, oni nie mają siły wejść na górę”. Po puszczeniu guzika odebrałem krótkie polecenie: „ To im trap najniżej jak można spuście”. Natychmiast zapomniałem o radiu i dopadłem drugiego oficera, który widział jak ze Starym rozmawiam. „ Sec!!! Gangway down! Gangway down!” Drugi jakby tylko na to czekał. Minute później trap był spuszczony niemal do poziomu gumowej łódki, a po dalszych trzech minutach, dwóch wycieńczonych gości ze łzami w oczach dziękowało nam za ratunek.

Pierwsze, co jednak rzuciło mi się w oczy to, że ich czarna skóra była niemal biała od poparzeń. Filipki zaprowadziły ich do messy, gdzie zostali napojeni i nakarmieni, a później zgodnie z procedurami zostali przesłuchani przez Kapitana. My jeszcze, jakby z rozpędu uratowaliśmy łódkę, którą przy pomocy dźwigu, wciągnęliśmy na pokład. Okazało się, że uratowani to obywatele USA i Wielkiej Brytanii. Dostali ubrania, kajutę i poszli odpoczywać. Wytrzeźwiały w tempie ekspresowym Kapitan pisał i wysyłał raporty, a my, czyli maszyna, najnormalniej w świecie otworzyliśmy butelkę ginu, którą planowaliśmy dziś otworzyć. Jakaś taka radość zapanowała, bo czarni czy nie czarni, ale doświadczyliśmy tego niewiarygodnego uczucia, kiedy się ratuje życie ludzkie. Mógłbym powiedzieć, że rozumiem teraz tych lekarzy, że wiem, co czują, gdy ratują jakieś życie, ale gdzieś tam pod deklem mi siedziało, że nie sam te życia uratowałem no i że coś jest nie tak. Faceci bujali się na gumowej łódce przez ponad dwa tygodnie, a kto wybiera się w porze huraganów, na pełne morze, w gumowej łódce?  Jak już gin się kończyć zaczynał doszliśmy jednak do wspólnego wniosku, że mimo wszystko zachowaliśmy się po marynarsku, zgodnie z tradycją i zrobiliśmy coś dobrego.

Następnego dnia uboczne efekty picia zwane potocznie kacem, złagodzone zostały przez płynące zewsząd listy gratulacyjne. Byliśmy w tych listach bohaterami, bo uratowaliśmy ludzi i nawet z firmy ktoś napisał, że „ryzykując własne życie, poświęciliśmy się w celu uratowania innego życia”. Widać ten, kto to pisał, nie ma pojęcia o pływaniu gdyż akcje ratunkową przeprowadzaliśmy na spokojnym morzu, bez żadnego ryzyka. Ale widać taka moda. Wszyscy tego chcieli, więc czuliśmy się jak święci.    

Ja byłem nawet święty podwójnie, gdyż w normalnym życiu jestem bez zarzutu. Było, więc miło i fajnie. Ale dumne piersi prężyliśmy tylko do obiadu. Wtedy przyszedł jeden bardzo ważny e-mail. Okazało się, że ci, których uratowaliśmy są … poszukiwani przez FBI!  Mogą być niebezpieczni. Mogą być uzbrojeni. Należy ich zamknąć w odizolowanym miejscu i trzymać straż.... No i się zaczęło. Wpierw z jednej z kabin, po dorobieniu przez fittera (fitter to stanowisko w maszynie) krat, zrobiliśmy celę. Łagodnie przetransportowaliśmy delikwentów do celi i postawiliśmy straż w postaci marynarza. I tak miało być przez najbliższe cztery dni żeglugi do Houston. Szlag trafił naszą dumę; nie dość, że czarni to jeszcze przestępcy. Wieczorem dla pocieszenia musieliśmy otworzyć kolejną butelkę ginu, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że najgorsze jest ciągle przed nami.

 Gdy osiągnęliśmy redę Galveston , zgodnie z instrukcją rzuciliśmy kotwicę i czekaliśmy na inspekcję odpowiednich służb USA. A tu zaczęło się Hollywood. Wpierw na pokładzie w liczbie około trzydziestu chłopa i bab, w pełnym uzbrojeniu, pojawił się US Coast Guard. Za nimi w kurtkach jak na filmie z żółtymi napisami na plecach, pojawił się jeden US MARSHALL, dwóch agentów FBI i dwóch gości z Sheriffs Department. No i zaczęła się chryja. Przekopali statek od dziobu do rufy, od komina po stępkę. Po niecałym kwadransie już nie byliśmy pewni, czy to dwaj czarni czy my, załoga, jesteśmy przestępcami. Sądząc po samym traktowaniu nas przez amerykańskie służby można było odnieść wrażenie, że każdy z nas jest, co najmniej kuzynem Bin Ladena. Brakowało tylko tego by nas skuli. Dopiero, gdy amerykanie skończyli z załogą, wzięli się za rozbitków. Nie padło ani jedno słowo uznania dla tego, co zrobiliśmy, a wręcz przeciwnie.

   Po czterech godzinach kopania statku i przesłuchaniach większość opuściła pokład. Zostało dwóch szeryfów do pilnowania rozbitków. Podjęliśmy pilota i pozwolono nam na kontynuowanie żeglugi do Houston.

   Po sześciu godzinach jazdy po rzece, przybiliśmy do Manchester Dock w Houston, a tam kolejna niespodzianka. Czekał na nas cały oddział Coast Guardu. Mało im było jednej inspekcji. Teraz robili drugą. Jednego rozbitka (obywatela Wielkiej Brytanii) zwolniono, a tego drugiego zakuli, wsadzili do wozu i zniknęli. Coast Guard jednak nie zniknął. Sprawdzali na statku wszystko, co możliwe, a że byłem Drugim Mechanikiem, więc mnie przypadło w udziale prezentować im sprawność urządzeń. Kolejne cztery godziny wyjęte z życiorysu. Na szczęście wszystko pracowało OK, więc nie mieli amerykanie zastrzeżeń do bezpieczeństwa statku. Ja dzięki temu dostałem awans na Chiefa od mojego Chiefa, ale niesmak pozostał i wręcz słyszałem chichot Jack'a Sparrow'a, który się z nas nabijał. Po co było ratować? Po co było robić sobie kłopot? Tak faktycznie jest w tym porąbanym świecie; jak zrobisz dobry uczynek to życie w nagrodę ci w łeb przywali.

Teraz już będziemy wiedzieli: jak zobaczymy kogoś wołającego o pomoc, to lepiej zamknąć oczy, zamknąć uszy... A najlepiej tak przekierować statek, by czekającego ratunku wziąć centralnie na gruszkę dziobową przy pełnej prędkości. On już pomocy nie będzie potrzebował, a my unikniemy problemów.

Świat zwariował, a pirat Jack się śmieje.     


KARAIBY - MIEJSCE ZAKRĘCONE

Karaiby. To fajne zakręcone miejsce. Takie nierealne, takie filmowe. Nie trzeba pić, ani pobierać innych używek, by mózg płatał figle. By ogarnęła człowieka umysłowa cofka.  Mnie się takie coś przydarzyło parę miesięcy temu, podczas pierwszego pobytu w La Guaira w Wenezueli. Jeśli ktoś uczył się geografii, a nie wiedzieć, czemu obecna młodzież geografii nie lubi i ma problemy z odpowiedzią na najprostsze pytania, to zapewne jest świadomy tego, że Wenezuela to kraj górzysty dosyć. Żyjąc w naszym kraju mierzymy świat naszym okiem, czyli góry odseparowane są od morza. Co prawda jesteśmy tym biednym krajem, że mamy odwrotnie jak wszędzie indziej, czyli góry mamy na południu, a morze na północy? Jednak zawsze nam towarzyszyć będzie wyobrażenie, że jak morze to nie góry. Ale świat jest inny. W wielu jego rejonach góry większe od naszych maleńkich Tatr, wystające prosto z morza, to normalka.
  Ja będąc obyty ze światem w pełni byłem tego świadomy, ale w La Guaira zadziałała karaibska umysłowa cofka.

    Po wieczornych manewrach wejściowych do portu, wyskoczyłem na chwile na burtę. Popatrzyłem na niebo w ciemności, na błyskające gwiazdy na niebie i stojąc tak z zadartą do góry głową, jakbym podziwiał iglice Pałacu Kultury stojąc u jego progu, stwierdziłem, że widocznie mocno zmęczony jestem, gdyż hen u góry, na wysokości gwiazd zobaczyłem świecący krzyż. Byłem w komunistycznym kraju, więc na pewno mam zwidy. Tak się uspokajając poszedłem spać.

    Rano zapomniałem o zwidach i po śniadaniu wyskoczyłem na tradycyjną fajkę na burtę. Wpierw zobaczyłem zieleń. Powoli unosiłem głowę do góry kosząc wzrokiem tropikalną roślinność. Gdy osiągnąłem maksymalne wychylenie łba, grożące niemal złamaniem karku, rozdziawiłem gębę jak wrota stodoły, papieros odlepił się od warg i opadł na ziemie, znaczy się stalowy pokład. Na szczycie olbrzymiej góry rzeczywiście, za dnia zauważyłem krzyż i jedyne, co bylem zdolny wtedy wypowiedzieć to był zaskoczone słowa: „ K---a, Giewont!”. Okolica góry jednak żadną miarą nie przypominała Zakopanego. Co gorsza, wpierw nawet mi nie zaświtało w głowie, że nie jestem w naszej zimowej stolicy? Z niedowierzaniem oglądałem reklamowe bilbordy w mieście, z których biła jasność uśmiechu martwego już Hugo Chaveza, prawie martwego Fidela Castro i całkiem martwego Che Guevary. Mówię sobie, co jest do cholery? Co Fidel i reszta jego czerwonej bandy robią w Zakopanem, pod Giewontem?!!! Musiało trochę czasu minąć. Musiałem sztachnąć się porządnie papierosem by umysł swój oświecić. Normalnie, gdyby na statku był alkohol, to nie doszłoby do takich zwidów gdyż łyczek whisky, jest jak oliwa dla trybów maszyny mózgiem zwanej. A tak dopiero jak pociemniało mi w oczach od porannej fajki, odzyskałem swobodę umysłu. Wpierw wydało mi się że jest za ciepło jak na Zakopane. Później doszło do mnie, że góra przede mną jest dwukrotnie większa od prawdziwego Giewontu (3400 m n.p.m) , do tego wystaje z wody i mimo ze ma krzyż na szczycie, to za cholerę nie może być Giewontem. Ponadto Górale prędzej w zastaw oddali by ostatnie kierpce, niż pozwoliliby na to by w ich mieście na bilbordach Chavez , Fidel i Che, razem lub osobno, stali. Co do tego ostatniego to nie jestem taki pewny, bowiem ostatnio po otwarciu archiwów tajnych przez lat 50, wyszła na jaw sprawa "Goralenvolk". Jeśli komuś życie miłe to lepiej nie pytać o tą organizacje podczas pobytu na wakacjach na Podhalu. Bo można zaliczyć, przy łucie szczęścia, kierpca w dupie, a przy kompletnym pechu, brony w plecach. Skoro wtedy zgodnie współpracowali z Niemcami to na pewno, po odpowiednim sypnięciu dutkami, czuli by się w obowiązku rozmieścić bilbordy z wymienionymi wcześniej postaciami. Głupio pisać o tym szczególnie mnie, gdyż polowa mnie pochodzi z Podhala, a nawet wjeżdżając tam można zobaczyć powitalne znaki "witamy w powiecie suskim na ziemi suskiej”, ale trzeba stawić czoło prawdzie. Może się okazać, że ci, co wyjechali na roboty do Niemiec tak naprawdę pojechali tam z własnej woli, gdyż taka była polityka "Goralenvolk". Tak było i tego się nie zmieni. Tak jak nie znaczy, że wszyscy podhalańczycy zgadzali się z "Goralenvolk". ( Ale dlaczego głosują na Kaczora??).
     Pominąwszy historyczne wspomnienia nim skończyłem fajkę dotarło do mnie, że jestem w kraju szczęśliwości wiekuistej, w którym panuje wiecznie trwający, szczęściem obdarzający ludzi socjalizm. Znaczy się byłem w Wenezueli. Mając jednak pewne doświadczenia z panowaniem socjalizmu, postanowiłem porównać obie wersje, czyli południowoamerykańską ze środkowo-europejską. Pomóc mi w tym miał, weteran socjalizmu i bałkańskiej wojny, kosowski Serb, czyli nasz kapitan, Borys, Popović. Nie dokonaliśmy jednak naszych porównań w La Guaira z uwagi na to, że świeżo bardzo po śmierci prezydenta  Chaveza w kraju prohibicja zapanowała, czyli nie sprzedawano nawet wspomnienia po alkoholu. Ciężko się dyskutuje o suchym gardle i bardzo trudno przeprowadzić badanie, jeśli tryby w mózgu nie są odpowiednią oliwą smarowane.

      Na szczęście w następnym wenezuelskim porcie, Puerto Cabello ( 98 mil na południe od prawdziwej Tortugi), szczęśliwy kraj miał już nowego prezydenta, więc nie mieliśmy oporów by wyskoczyć na miasto i posmakować wenezuelskiego socjalistycznego miodu. Jest to normalne w naszym zawodzie. Po iluś tam tygodniach zamknięcia w stalowej puszce, by zachować, choć pozory normalności i dla zdrowia psychicznego, należy wyskoczyć na miasto, usiąść, w jakim lokalu i wypić parę piw lub drinka. Piwo na lądzie ma inny smak niż to na statku. Parę godzin wolności, jakie sobie w ten sposób darujemy, pozwala na naładowanie akumulatorów niezbędnych do przetrwania kilku następnych tygodni na wodzie.

    Dla kogoś pracującego od ósmej do siedemnastej, od poniedziałku do piątku, może wydać się to dziwne, ale my tutaj podczas czteromiesięcznego kontraktu jesteśmy dyspozycyjni 24 godziny na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Nie ma niedziel, nie ma świąt. Naszym świętem są postoje w tych portach, w których uda się nam zejść na ląd. Kiedyś było inaczej. Kiedyś statki stały w portach dużo dłużej i bywało, że załoganci podczas tych postojów, pozbywali się miesięcznych wypłat. Teraz jest inaczej. Szczególnie na kontenerowcach. Postój w porcie liczony jest w godzinach. Kiedy trafi się dzień lub dwa postoju, nierzadko bywa, że wykorzystuje się te dni na przeglądy silnika głównego, co czyni z miejsca wyjście do miasta niemożliwym dla załogi maszynowej. Bywa ze podczas dłuższych postojów "złażą " się na statek przeróżne inspekcje, klasyfikatorzy, dokonując rocznych lub dwuletnich przeglądów. Wtedy senior management, czyli ja i kapitan, możemy kompletnie zapomnieć o wyjściu. Ale trafia się takie Puerto Cabello, gdzie nie należy się spodziewać ani dostaw, ani inspekcji, ani bunkrowania, ani wizyt z biura i można sobie pozwolić na chwile zapomnienia. W takiej to właśnie sytuacji byliśmy z Borysem i jak tylko obrobiliśmy się z procedurami po przybiciu do kei, pobiegliśmy na miasto w tempie wielbłąda śpieszącego do najbliższej oazy.
   Zaraz za bramą portowa doznaliśmy szoku. Byłem tu cztery lata temu i już na pierwszy rzut oka widać, że kraj podupadł na zdrowiu proporcjonalnie do zdrowia poprzedniego prezydenta.

Nawet za najgłębszej komuny, u nas nie było tak biednie, tak brudno, tak ubogo. Wenezuela to jeden z największych dostawców ropy naftowej na świecie. Gdybyśmy w Polsce mieli, choć ćwierć tego potencjału, jaki oni mają, to pól Europy stanęłoby w kolejce do nas z wystawionymi rękami po pieniądze. Lekarze, pielęgniarki czy nauczyciele zarabialiby więcej niż taki chief mechanik. Chociaż co do nauczycieli to nie jestem przekonany. Nie można zarabiać dużo za 18 godzin pracy w tygodniu. Dla porównania, ja czasami pracuje 70 -80 godzin tygodniowo i 24 godziny jestem na st-by. Mój rekord nie spania wynosi 72 godziny. Czasami manewry trwające dobę to normalka (przejście Kanału Panamskiego), a podczas manewrów tak jak kapitan nie możne opuścić mostku, tak ja nie mogę opuścić siłowni. Doszło do tego, że wprowadzono prawo zabraniające pracować dziennie dłużej jak 14 godzin( minimum musi być 10 godzin odpoczynku na dobę), ale dla niektórych stanowisk, ciężko jest się trzymać wytycznych płynących z tego prawa.  I za to właśnie nam płacą. Za realnie przepracowane godziny i pełną dyspozycyjność. Nie narzekamy, nie płaczemy, nie strajkujemy. Robimy swoje. Nikt nam nie kazał być marynarzami. To nasz wybór w pełni świadomy. Jeśli świadomie wybiera się prace, zawód, to, dlaczego później ludzie narzekają? Jeśli zaś wybór był nieświadomy to nie pozostaje nic innego jak..... prace (zawód) zmienić. W każdym człowieku, bowiem tkwi jakiś potencjał... czasami przez cale życie nieodkryty...
   W Wenezueli zaś jak dało się zauważyć należałoby zmienić.... wszystko. Wpierw taksówki. Nigdy nie jechałem w tak brudnym samochodzie, po tak nierównych drogach. Szczęściem naszym droga nie była długa. Ot paręset metrów. Można by zrobić sobie spacerek, ale kto zaryzykuje poruszanie się pieszo po przyportowych ulicach? Ani ja, ani mój towarzysz weteran wojny na Bałkanach nie byliśmy skłonni podjąć takiego ekstremalnego ryzyka.
      Kazaliśmy się zawieźć do najbliższego baru. Taksówkarz coś tam hablal po espaniola, ale kto by go kurde zrozumiał. Wysadził nas pod obiecująco wyglądającym lokalem. Wpadliśmy do środka jak konie do wodopoju po Wielkiej Pardubickiej i...... nie mogliśmy się dogadać z barmanem! To bydle nie chciało nam sprzedać cervesa, czyli piwa. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przy barze pojawiła się dziewoja, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na taką, co świadczy przeróżne, wymyślne usługi. Obyta była, gdyż hablala po englese i wytłumaczyła nam, że z uwagi na wybór nowego prezydenta ponownie w kraju, wprowadzono prohibicje. Szczeny nam opadły prawie do podłogi. Nawet za naszych zamierzchłych czasów, gdy wybierano nowego pierwszego sekretarza z tej okazji wóda lała się strumieniami. Ale widać Wenezuela ma inny pomysł na socjalizm. Poszli dalej niż my, bo u nas prohibicja była tylko do trzynastej. Po dłuższej chwili doszło do nas, że dziewoja proponuje nam, że zaprowadzi nas do miejsca, w którym będziemy mogli się napić. Bez mrugnięcia okiem zgodziliśmy się z okrzykiem " vamos" (w drogę!).
     Nie uszliśmy daleko. Ot następne drzwi za barem. Długi korytarz, a w nim po obu stronach szereg drzwi pomalowanych na zielono, wyglądających jak boksy dla koni. Następne pomieszczenie, bardziej obszerne. Jeden stolik w okolicy drzwi do kibla. Dziewoja zaprasza byśmy usiedli.  A zrobiła to takim gestem jakby nam proponowała stolik w Ritzu. Spojrzeliśmy po sobie z Borysem. Co jest do cholery? Mamy robić za babcie ( a raczej dziadki) klozetowe??? Już nam się nie podobało, więc nawet nie posadziliśmy naszych tyłków na krzesłach. W tym czasie uchyliły się jedne z zielonych drzwi i zamiast konia wyszła z nich dziewczyna na oko w okolicach lat 18, choć zabić bym się za to nie dał. Lampy się nam zapaliły w głowach. Bez słowa podeszliśmy do najbliższych zielonych drzwi i bez wahania uchyliliśmy je. W środku, w pokoiku, dwa na dwa metry, stało tylko łóżko, na którym siedziały kolejne dwie dziewczyny, jeszcze młodsze. Otworzyliśmy kolejne drzwi. Ten sam widok.      Parsknęliśmy z Borysem śmiechem, gdyż to, co wydawało się boksami dla koni, było burdelem dla Filipków. Widok był żenujący. Wyspa Tortuga z filmu „Piraci z Karaibów” w zestawieniu z tymi boksami jawiła się, jako luksusowy kurort leczniczy. Podziękowaliśmy dziewoi za opiekę, za jeszcze niedoniesione piwo i zmyliśmy się z tego miejsca tak szybko, jak tylko to było możliwe. Miałem wrażenie, że tam kiła z aidsem po ścianie maszeruje, walcząc o pierwszeństwo do najbliższego karalucha.  
     Jakieś sto metrów dalej odnaleźliśmy restauracje Milano. Znałem ją z poprzednich tu pobytów, więc bez wahania weszliśmy do środka. Usiedliśmy przy barze. Barman jednak nieugięty był. Mimo że przed sobą mieliśmy baterie wszelakich alkoholów świata, spędziliśmy wieczór pijąc.... kawę i coca cole. Cholera, teraz w strachu żyjemy. Jak się we flocie rozniesie, że Suski z Popoviciem, spędzili wieczór pijąc kawę i colę, to tsunami śmiechu sięgnie, co najmniej połowy oceanu, a historia ta będzie przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jak nic zaistniejemy w marynarskiej historii.

    Na statek wróciliśmy grzeczni i trzeźwi jak nigdy. Niech szlag trafi wenezuelski socjalizm!
Nawet nam teraz do głowy nie przychodzi byśmy mogli wyjść na ląd jeszcze raz w tym kraju. Na zabawę, więc w tym rejonie świata zostały nam tylko Vera Cruz w Meksyku i Kartagena w Kolumbii. Pod warunkiem oczywiście ze przypłyniemy do tych portów o odpowiedniej godzinie i -miejmy nadzieje- dokerzy będą się obijali w pracy, dzięki czemu postoimy dłużej niż osiem godzin.
  


Świat pachnie.

Gdyby ktoś ciemną nocą zrzucił mnie śpiącego na spadochronie w dowolnej części świata, to po przebudzeniu i pociągnięciu nosem mógłbym z dużym prawdopodobieństwem określić, w jakim rejonie świata jestem. Inaczej pachnie tropik Brazylii, inaczej pachnie tropik Karaibów. Europa też ma swój specyficzny zapach. Afryka raczej ma smród. O Azji ciężko coś powiedzieć, gdyż, jeśli się przebywa w okolicy Chin ciężko jest w ogóle oddychać, tak powietrze jest zanieczyszczone. I to mówię ja, palacz bardzo zatwardziały.

Najfajniej jednak pachną Karaiby. Ot połączenie świeżego oddechu czystej wody z przebogatą roślinnością i zapachem jej kwiatów. Lubię ten zapach. On mnie ożywia. Ożywia mnie na tyle, że biegam więcej niż w innych rejonach świata. Średnio 20 km tygodniowo wybiegam po stalowym pokładzie, przez kilka dni w tygodniu. Czasami "załapię się " na miły dla oka zachód słońca. Nie mam tu szansy dojrzeć zielonego promienia, więc nawet go nie szukam.

W czasie biegania czasami w błękitnych falach towarzyszą mi delfiny, silnie zdziwione, że ten dwunożny ssak, ( czyli ja) biega, a za nim niosą się kłęby dymu. Ale przecież nie będę tłumaczył każdemu butlonosemu, że podczas biegania też zapalić czasami muszę. Bardzo często zaś między grzbietami szumiących fal, kątem oka zauważam stada srebrnych latających ryb. Słowo daję. Te ryby mają skrzydła i latają i nie wykazują zainteresowania ciągnącym się za mną dymem. Czasami zdarza się, że wystraszę się śmiertelnie.

Na Karaibach oprócz ładunku, wozi się często niechcianych gości. Ptaki różnego gatunku i maści, z lenistwa chyba, wybierają sobie statek, jako środek transportu. Zdarza się, że spod nóg wyskoczy niespodzianie czapla wielkości naszego bociana. Wtedy, zaskoczony człowiek natychmiast staje obok swego ubrania. Na szczęście kojący szum fal szybko uspokaja kołatające ze strachu serce. Tętno spada do normalnego i można spokojnie kontynuować bieg, bez obawy, że padnie się za chwile na zawał serca. No chyba, że na drugiej burcie kolejna czapla w ducha się zabawi...

   Są właśnie takie chwile, których za nic bym nie zamienił. Chwile spokoju i radości powodowanej świadomością, że odnalazło się swoje miejsce na ziemi. To właśnie podczas biegania najbardziej do mej świadomości dochodzi fakt, że płynę sobie gdzieś na krańcu świata, do kolejnego, znanego lub nieznanego portu. Gdziekolwiek jednak nie jestem, zawsze jakoś, przyciągany magnesem dziwnym, mogę się obrócić w odpowiednim kierunku i zawsze wiem gdzie mój dom się znajduje. A jest on tam....hen, za błękitnym horyzontem. To mnie odróżnia od Jack'a Sparrow'a. On domu nie miał. On miał tylko nieznany świat za błękitnym horyzontem...ale to też jest fajne!  Bo czy nie jest ciekawe, co znajduje się za horyzontem? Jeszcze mieszkając w Bystrzycy, gdy patrzyłem na Trzy Sosny, zawsze byłem ciekawy, co znajduje się za lasem, hen nad sosnami, daleko na horyzoncie. Ta ciekawość właśnie doprowadziła mnie do miejsca, w którym teraz się znajduję. I jestem z tego powodu strasznie happy.....

    Ubolewać tylko należy nad faktem, że obecna młodzież już nie chce wiedzieć, co jest za horyzontem. Bardziej ich ciekawi jak będzie wyglądał najnowszy model smart-phona, lub jaka grafika będzie w kolejnym wydaniu ulubionej gry komputerowej. Stracili kompletnie zainteresowanie światem. Stracili chęć do chłonięcia wiedzy. Geografia wydaje się im przeżytkiem, gdyż dążąc do stylu amerykańskiego nie muszą wiedzieć gdzie jest Bosfor, nie muszą wiedzieć, z jakimi krajami Polska sąsiaduje. Ubolewać jeszcze bardziej należy nad tym, że szkoła wybitnie im w tym pomaga, bo też dąży do nauczania w stylu amerykańskim.

Jestem pewien, że większość gimnazjalistów i znaczna część licealistów nie potrafi umiejscowić na mapie świata miejsca zwanego Karaiby. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, by spytać tą młodzież, jakie kraje należą do Basenu Karaibów. Rośnie nam pokolenie obywateli niechcących wiedzieć niczego nowego, niemających marzeń, niemających pragnień. Więc jak, do licha ciężkiego, ma wyglądać nasza przyszłość??? Mamy być ograniczeni i głupi jak amerykanie, którzy nic nie wiedzą więcej o świecie, co wychodzi po za ich hrabstwo? Może tak jest lepiej, gdyż od wieków wiadomo, że łatwiej steruje się ludźmi mniej wykształconymi. Może to rządzący tak nami sterują?  Łatwiej jest im wmówić medialnie że: „ You Can Dance ", albo, że możesz być "X-Faktor", czy "Voice of Poland", niż przekonać, że ty też możesz być pilotem, marynarzem, lekarzem, fizykiem jądrowym, kosmonautą.

   Niestety nie jest to tylko nasz problem. Kropka w kropkę dzieje się to samo w Serbii, Chorwacji, Ukrainie.... I innych krajach dawnego bloku, w którym jedno było dobre: Poziom nauczania był tak wysoki, że my, którzy z niego wyszliśmy, możemy teraz z góry i z politowaniem patrzyć na Niemców, Holendrów, Amerykanów. A na kogo za lat parę z góry będzie patrzyła nasza obecna młodzież?
Oto jest niemal Einsteinowskie pytanie....

  Tego zazdroszczę najsłynniejszemu wśród karaibskich piratów, Jack'owi Sparrow. On przynajmniej nie miał tego rodzaju dylematów.

W każdym z nas, będących tu na morzu, jest duża odrobina Jacka z ostatniego ujęcia pierwszej części Piratów z Karaibów. W chwili, gdy Jack opiera dłonie na kole sterowym swojej odzyskanej „Czarnej Perły” widać, że już nic więcej do życia mu nie potrzeba. Wpierw wydaje surowy rozkaz goniący załogę do pracy jednak po chwili mruczy pod nosem i z rozmarzonym wzrokiem ogłasza credo nas, morskich ludzi; " Bring me to the horizon, Yo Hoo!" . My zawsze pędzimy na naszych statkach poza horyzont. Tak było. Tak jest. I tak będzie...Yo Hoo!

b_550_0_16777215_00_images_joomgallery_originals_adam_suski_102_as_mm_010_20131109_1455459212.jpg
 
Maj Czerwiec 2013
Karaiby
MV " Frisia Lissabon"
Chief Engineer Adam Suski 2013.

                                                  
COPYRIGHTS :ADAM SUSKI 2013  
 
Kopiowanie, przetwarzanie, powielanie w całości lub w części treści opisu, zdjęć oraz wszelkich elementów graficznych a także przechowywanie w systemach wyszukiwania, umieszczanie na innych (niż bystrzycagorna.pl) stronach www, przekazywanie, przesyłanie czy udostepnianie innym osobom wyżej wymienionych elementów bez zgody właściciela i autora jest zabronione. Ustawa z dnia 4 lutego 1994r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych. (Dz. U. z 2006r. Nr 90, poz. 631 z późn. zm.)
Wspomnienia Adama umieszczone są w zakładce BLOG (górne poziome menu)
Galeria zdjęć tutaj

Kartka z kalendarza


Wtorek, 23. Kwietnia 2024
Imieniny obchodzą:
Adalbert, Gerard, Gerarda, Gerhard,
Helena, Jerzy, Wojciech

Do końca roku zostało 253 dni.
Zodiak: Byk

Kontakt

Administrator
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Teraz na stronie

Odwiedza nas 71 gości oraz 0 użytkowników.

Statystyka

Odsłon artykułów:
3268584