Loading

PIRACI Z KARAIBÓW V/2 - Załoga

   Niestety zawsze jakoś z Borysem mamy pecha, co do załogi. Przysłali nam trzeciego oficera, Polaka, po mojej szkole. Już na pierwszy rzut oka widać, że z nim jest coś nie OK. Po pierwsze, gdy ktoś po Akademii Morskiej ma 29 lat i jest dopiero Trzecim to już jest zastanawiające. W tym wieku powinien się ocierać już, co najmniej o Chiefa Pokładowego. Ponadto facet ma 30 kilo nadwagi! W tak młodym wieku! Jakim cudem on się do Akademii Morskiej dostał i jakim cudem ją ukończył z taką nadwagą!!?? Heca jednak dopiero się zaczęła, gdy gość pracować zaczął. Okazało się, że w ogóle nie potrafi się komunikować w języku angielskim. Gdy zaś zacząłem z nim rozmawiać po polsku okazało się, że najnormalniej w świecie... się jąka! Jednak wciąż problemem pozostaje angielski, przecież tu chodzi o bezpieczeństwo nas wszystkich. Nie wiem. Widać, że teraz do Akademii Morskiej muszą brać z łapanki, gdyż za moich czasów taki delikwent nie mógłby się nawet zakwalifikować do egzaminów wstępnych, gdyż zostałby odrzucony podczas badań lekarskich z uwagi na jąkanie się i nadwagę. Kupa śmiechu jest tylko. Nazwaliśmy go z Borysem „Little Boy” (mały chłopiec), ale Borysowi współczuję, gdyż każde manewry to dla niego stres większy, bo „Little Boy” może czegoś nie zrozumieć, coś przez to spieprzyć i komuś może stać się krzywda. Dla równowagi dostałem do maszyny nowego Drugiego Mechanika. Filipińczyka. Tego z kolei nazwaliśmy „Big Boy” (duży chłopiec), a to, dlatego ze facet wspinając się na palce swobodnie przechodzi pod moją pachą. Gdyby był Polakiem i za moich czasów, to też nigdy nie dostałby się do szkoły morskiej, bo obowiązywał limit wzrostu (nie mniejszy jak 155 cm). Na Filipinach jednak rekrutacja inaczej przebiega. Tam trzepie się palmą. Ci, co pospadają na twarz, ale mówią po angielsku idą na pokład. Ci, którzy po angielsku mówią słabiej, ale byli na tyle sprytni, że na piętach się po pniu palmy zsunęliby ryjka nie obić, idą do załogi maszynowej. Ci zaś, którzy ani be ani me po angielsku i mordką zacnie o piasek przydzwonią, idą na stewardów. Nie zawsze się to sprawdza. Mój oiler na przykład. Wydaje się, że gość kumaty. Pewnego dnia przy myciu chłodnicy, gdzie woda leje się strumieniami, patrzymy się, a gość się kompletnie na głowie spienił. Pomyślałem, że jest tak wkurzony, że musi chłodnicę myć, ale morda mu się śmiała. Co się okazało. Dzień wcześniej zakupił w okrętowym bundzie (sklep na statku) Shower Gel Adidasa. Widocznie nie zauważył słowa shower (prysznic) i najnormalniej w świecie użył tego żelu, jako.... żelu do włosów. Do tej pory nie mogę opanować śmiechu jak sobie o tym przypomnę.

Na Karaibach przeżyłem również swoją pierwszą akcje ratunkową, która wzięła się z niczego, a ci, których uratowaliśmy, zawdzięczają swe życie temu, że właśnie tego dnia załoga maszynowa postanowiła wypić trochę alkoholu. Paradoksalne, ale obaj uratowani powinni być dozgonnie wdzięczni przemysłowi spirytusowemu... Ale po kolei.

Było to w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze ciągle byłem Drugim Mechanikiem. Od ponad dwóch tygodni płynęliśmy z Luandy z Angoli do Houston w USA. Był czwartek, weszliśmy właśnie na Morze Karaibskie. Stary ze swoim Chiefem Pokładowym od wyjścia z Afryki doili dzień w dzień, więc mój Chief, zacności człowiek, (bo mnie awansował na Chiefa) stwierdził, że skoro pokład może chlać codziennie, więc my też po pracy butelczynę ginu mamy prawo osuszyć. Po kolacji zebraliśmy się Chiefem i Elektrykiem w biurze okrętowym, które jednocześnie za naszą sale kinowo-barową robiło. Jako najmłodszy, poleciałem na dół do messy po szklanki, Elektryk film jakiś szykował, a Chief poszedł na mostek by wziąć od Starego klucze do naszych alkoholowych zapasów (w tamtych czasach woziło się niezliczone ilości alkoholu, a jeżdżąc na Afrykę picie ginu z tonikiem było obowiązkiem wręcz. Wszystko by uniknąć malarii).

Nie wiedzieć, czemu, gdy wchodzi się na mostek to człowiek się rozgląda zerkając na lewo i na prawo, kosząc wzrokiem horyzont przed dziobem statku. I Waldek (Chief) też tak zrobił.

Nim podszedł do dojących w najlepsze winko, Starego i Chiefa, rozejrzał się w około. Na lewej burcie, gdzieś 45 stopnie od dziobu statku, zauważył mała łódkę i dwóch ludzi na niej, rozpaczliwie machających jakimiś szmatami. Pechowo Piotrek z Mariuszem, (czyli Stary i Chief Pokładowy) chlali na prawej stronie mostku, więc za żadne skarby nie mogli łódki zauważyć. Waldek jednak zwrócił ich uwagę i się zaczęło. Obydwaj wytrzeźwieli jak na zawołanie, a nam mechanikom z picia zrobiły się nici gdyż podjęliśmy akcje ratunkową. Zawyły dzwonki alarmów, zaryczała okrętowa syrena i każdy z załogantów udał się na swe stanowisko. Na statku jest tak, że do każdego rodzaju alarmu jest specjalna rozpiska obowiązków, tak by każdy wiedział, co ma robić. Waldek poszedł do maszyny a ja udałem się w kierunku szalupy ratunkowej, w której na czas wszelakich alarmów odpowiadałem za napęd. Rozpoczęliśmy manewry podejściowe do łódki. Szybko Kapitan zadecydował, że nie będziemy spuszczać szalupy. Spróbujemy wpierw podebrać rozbitków sztormtrapem. Udaliśmy się – załoga szalupy- na śródokręcie by pomóc we wciąganiu gości na pokład. Łódka była już przy naszej burcie, a ja zauważyłem, że ratujemy dwóch czarnych gości.  Niestety faceci nie mieli siły na tyle w sobie, by o własnych siłach wdrapać się po sztormtrapie, czyli sznurowej drabince z drewnianymi stopniami, na burtę. Chwyciłem ukaefkę i nacisnąłem guzik. „ Piotrek, Piotrek, Adam woła” rzuciłem w eter i puściłem guzik. Natychmiast usłyszałem Starego: „ No, co jest?”. Nacisnąłem guzik ponownie: „ Słuchaj, oni nie mają siły wejść na górę”. Po puszczeniu guzika odebrałem krótkie polecenie: „ To im trap najniżej jak można spuście”. Natychmiast zapomniałem o radiu i dopadłem drugiego oficera, który widział jak ze Starym rozmawiam. „ Sec!!! Gangway down! Gangway down!” Drugi jakby tylko na to czekał. Minute później trap był spuszczony niemal do poziomu gumowej łódki, a po dalszych trzech minutach, dwóch wycieńczonych gości ze łzami w oczach dziękowało nam za ratunek.

Pierwsze, co jednak rzuciło mi się w oczy to, że ich czarna skóra była niemal biała od poparzeń. Filipki zaprowadziły ich do messy, gdzie zostali napojeni i nakarmieni, a później zgodnie z procedurami zostali przesłuchani przez Kapitana. My jeszcze, jakby z rozpędu uratowaliśmy łódkę, którą przy pomocy dźwigu, wciągnęliśmy na pokład. Okazało się, że uratowani to obywatele USA i Wielkiej Brytanii. Dostali ubrania, kajutę i poszli odpoczywać. Wytrzeźwiały w tempie ekspresowym Kapitan pisał i wysyłał raporty, a my, czyli maszyna, najnormalniej w świecie otworzyliśmy butelkę ginu, którą planowaliśmy dziś otworzyć. Jakaś taka radość zapanowała, bo czarni czy nie czarni, ale doświadczyliśmy tego niewiarygodnego uczucia, kiedy się ratuje życie ludzkie. Mógłbym powiedzieć, że rozumiem teraz tych lekarzy, że wiem, co czują, gdy ratują jakieś życie, ale gdzieś tam pod deklem mi siedziało, że nie sam te życia uratowałem no i że coś jest nie tak. Faceci bujali się na gumowej łódce przez ponad dwa tygodnie, a kto wybiera się w porze huraganów, na pełne morze, w gumowej łódce?  Jak już gin się kończyć zaczynał doszliśmy jednak do wspólnego wniosku, że mimo wszystko zachowaliśmy się po marynarsku, zgodnie z tradycją i zrobiliśmy coś dobrego.

Następnego dnia uboczne efekty picia zwane potocznie kacem, złagodzone zostały przez płynące zewsząd listy gratulacyjne. Byliśmy w tych listach bohaterami, bo uratowaliśmy ludzi i nawet z firmy ktoś napisał, że „ryzykując własne życie, poświęciliśmy się w celu uratowania innego życia”. Widać ten, kto to pisał, nie ma pojęcia o pływaniu gdyż akcje ratunkową przeprowadzaliśmy na spokojnym morzu, bez żadnego ryzyka. Ale widać taka moda. Wszyscy tego chcieli, więc czuliśmy się jak święci.    

Ja byłem nawet święty podwójnie, gdyż w normalnym życiu jestem bez zarzutu. Było, więc miło i fajnie. Ale dumne piersi prężyliśmy tylko do obiadu. Wtedy przyszedł jeden bardzo ważny e-mail. Okazało się, że ci, których uratowaliśmy są … poszukiwani przez FBI!  Mogą być niebezpieczni. Mogą być uzbrojeni. Należy ich zamknąć w odizolowanym miejscu i trzymać straż.... No i się zaczęło. Wpierw z jednej z kabin, po dorobieniu przez fittera (fitter to stanowisko w maszynie) krat, zrobiliśmy celę. Łagodnie przetransportowaliśmy delikwentów do celi i postawiliśmy straż w postaci marynarza. I tak miało być przez najbliższe cztery dni żeglugi do Houston. Szlag trafił naszą dumę; nie dość, że czarni to jeszcze przestępcy. Wieczorem dla pocieszenia musieliśmy otworzyć kolejną butelkę ginu, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że najgorsze jest ciągle przed nami.

 Gdy osiągnęliśmy redę Galveston , zgodnie z instrukcją rzuciliśmy kotwicę i czekaliśmy na inspekcję odpowiednich służb USA. A tu zaczęło się Hollywood. Wpierw na pokładzie w liczbie około trzydziestu chłopa i bab, w pełnym uzbrojeniu, pojawił się US Coast Guard. Za nimi w kurtkach jak na filmie z żółtymi napisami na plecach, pojawił się jeden US MARSHALL, dwóch agentów FBI i dwóch gości z Sheriffs Department. No i zaczęła się chryja. Przekopali statek od dziobu do rufy, od komina po stępkę. Po niecałym kwadransie już nie byliśmy pewni, czy to dwaj czarni czy my, załoga, jesteśmy przestępcami. Sądząc po samym traktowaniu nas przez amerykańskie służby można było odnieść wrażenie, że każdy z nas jest, co najmniej kuzynem Bin Ladena. Brakowało tylko tego by nas skuli. Dopiero, gdy amerykanie skończyli z załogą, wzięli się za rozbitków. Nie padło ani jedno słowo uznania dla tego, co zrobiliśmy, a wręcz przeciwnie.

   Po czterech godzinach kopania statku i przesłuchaniach większość opuściła pokład. Zostało dwóch szeryfów do pilnowania rozbitków. Podjęliśmy pilota i pozwolono nam na kontynuowanie żeglugi do Houston.

   Po sześciu godzinach jazdy po rzece, przybiliśmy do Manchester Dock w Houston, a tam kolejna niespodzianka. Czekał na nas cały oddział Coast Guardu. Mało im było jednej inspekcji. Teraz robili drugą. Jednego rozbitka (obywatela Wielkiej Brytanii) zwolniono, a tego drugiego zakuli, wsadzili do wozu i zniknęli. Coast Guard jednak nie zniknął. Sprawdzali na statku wszystko, co możliwe, a że byłem Drugim Mechanikiem, więc mnie przypadło w udziale prezentować im sprawność urządzeń. Kolejne cztery godziny wyjęte z życiorysu. Na szczęście wszystko pracowało OK, więc nie mieli amerykanie zastrzeżeń do bezpieczeństwa statku. Ja dzięki temu dostałem awans na Chiefa od mojego Chiefa, ale niesmak pozostał i wręcz słyszałem chichot Jack'a Sparrow'a, który się z nas nabijał. Po co było ratować? Po co było robić sobie kłopot? Tak faktycznie jest w tym porąbanym świecie; jak zrobisz dobry uczynek to życie w nagrodę ci w łeb przywali.

Teraz już będziemy wiedzieli: jak zobaczymy kogoś wołającego o pomoc, to lepiej zamknąć oczy, zamknąć uszy... A najlepiej tak przekierować statek, by czekającego ratunku wziąć centralnie na gruszkę dziobową przy pełnej prędkości. On już pomocy nie będzie potrzebował, a my unikniemy problemów.

Świat zwariował, a pirat Jack się śmieje.     

Kartka z kalendarza


Czwartek, 28. Marca 2024
Imieniny obchodzą:
Aniela, Antoni, Jan, Krzesisław,
Sykstus

Do końca roku zostało 279 dni.
Zodiak: Baran

Kontakt

Administrator
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Teraz na stronie

Odwiedza nas 110 gości oraz 0 użytkowników.

Statystyka

Odsłon artykułów:
3222811